Strony

XI

 

Kolejnego rozdziału miało już nie być, a już na pewno nie tak prędko i nie tej treści.




I mieli żyć długo i szczęśliwie…

 

Najwyraźniej jednak los uznał, że to zwierzę jeszcze za mało wycierpiało.

 

            Czyszcząc od dłuższego czasu regularnie zęby miałam wgląd w ich stan. Odkryłam, że chwieje się jeden z trzonowców żuchwy. Respekt wobec szalejącej pandemii trzymał mnie z dala od wszelakich przedsięwzięć - również od gabinetu weterynarza. Tymczasem ząb się chwiał, chwiał, aż któregoś dnia z niespodziewaną łatwością udało mi się go bezkrwawo po prostu wyjąć. O ile korona zęba - gdy jeszcze tkwił w dziąśle nie budziła niepokoju (jak na moje niewykształcone stomatologicznie oko), tak wygląd korzenia mnie przeraził - pokryty szarym, zmineralizowanym, szorstkim nalotem. Jakie to musiało zadawać cierpienie! Cierpienie, którego twardziel Misza nie okazywał lub… ja nie wykazałam się dostateczną spostrzegawczością.

            W żuchwie tkwiły jeszcze starte pieńki i chybotliwy kieł z odsłoniętym częściowo korzeniem - haniebne świadectwo „opieki” nad psem we wcześniejszym życiu. Wspomniany trzonowiec uruchomił moją wyobraźnię i gdy tylko to było możliwe, pod koniec maja przystąpiłam do działania. Wyniki badania krwi pozwoliły na ekstrakcję; pozostawiono samotnego siekacza. Już wówczas dziąsło wokół niego i sąsiednich, usuniętych było lekko zgrubiałe, fakt ten jednak nie zasłużył na uwagę weterynarzy. Przy okazji przeprowadzono sanację, o którą wcale nie prosiłam, bo nawet jeśli były jakieś śladowe ilości kamienia nazębnego, to nie zagrażały zdrowiu zwierzęcia. Po zabiegu te śladowe ilości i tak zostały, zęby nie zyskały na kolorze, bo były naprawdę zadbane; jedyną zauważalną różnicę stanowił większy połysk. Na pytanie o pogrubione dziąsło usłyszałam, że ono nie musi być w każdym miejscu jednolite pod względem barwy i grubości. Tymczasem te piękne ząbki po tygodniu, może dwóch… zbrązowiały! Tak brzydkich zębów Misza nigdy nie miał. Gdy później zaczęły chorować dziąsła i zalecono nam pastę do zębów dla psów i kotów, wszystko mi się wyjaśniło. Pasta jest bardzo szorstka i to ona najwyraźniej została użyta, ulotka bowiem zawiera informację, że preparat może zabarwić zęby na brązowo, co państwa lekarz łatwo usunie przy pomocy ultradźwięków.

            Pod koniec sierpnia zaczęły Miszę dopadać nagłe ataki bólu tak silnego, że skomlał wniebogłosy. Momentami wyglądało to na jakieś skurcze; intuicyjnie chwytałam go za łapki lub brałam na kolana i masowałam. Wydawało się pomagać, bo  po chwili psisko wracało do normalnego życia - biegało po schodach, skakało na i z łóżka. Pierwszy napad miał miejsce w sobotę, pozostawała więc obserwacja i nadzieja, że się nie powtórzy. Niestety. Ataki dopadały psa wielokrotnie w ciągu weekendu w dzień i w nocy i co najgorsze, nie sposób było dopatrzyć się jakiejś prawidłowości - czy niewłaściwa pozycja podczas odpoczynku, czy jakiś nieostrożny ruch głową, czy nie takie stąpnięcie; w każdej chwili dnia i nocy, ku naszemu przerażeniu, można było się spodziewać rozdzierającego skowytu.

            W poniedziałek szukamy pomocy. Weterynarz sugerując się wiekiem wyrażał przekonanie o zmianach zwyrodnieniowych kręgosłupa ignorując informację o śrucie. Zaordynował lek przeciwbólowy - byłoby świetnie, gdyby zadziałał tak skutecznie, jak wpłynął na ogólne samopoczucie psa - przewracanie się, chwiejny chód, dyszenie, budzenie się w nocy i patrzenie tępym wzrokiem. Po paru dniach bez poprawy - badanie krwi i RTG tułowia. Ponieważ w miejscu usunięcia jednego z siekaczy dziąsło stało się jeszcze bardziej niejednolite - pojawiła się narośl wielkości solidnego ziarna grochu, miała zostać prześwietlona również żuchwa. Ale nie została. - Zapomniałem. Oceniając z dzisiejszej perspektywy wszystko, co nas spotkało nie dowierzam temu zapomnieniu.

-    Czy to może być nadziąślak? - spytałam.

-    Może - zabrzmiało obojętnie ni to pytanie, ni twierdzenie.

-    To może ja tu zastosuję zioła?

-    Może pani.

            Wynik badania krwi został oceniony jako dobry mimo przekroczonej wartości monocytów kwasochłonnych w % - 11,6 przy normie 0,100 - 6,00 i CK poniżej normy (14 U/l). Zdjęcia RTG ujawniły śrut w pozostałych partiach ciała, których nie obejmowało poprzednie prześwietlenie (z 2014 roku) - również w głowie. Tak sprawy się mają 31 sierpnia. Lek przeciwbólowy został zastąpiony innym, ponieważ jednak i tym razem do głosu doszły tylko skutki uboczne,  włączono lek przeciwpadaczkowy i zarazem przeciwbólowy, po którym częstotliwość ataków bólu zaczęła spadać; po około dwóch tygodniach sytuacja wydawała się być opanowana.

            Czas leci, a nadziąślak (?) rośnie i zaczynają się krwawienia; przy pozostawionym siekaczu wybija kolejna cysta.

-    Może usunąć tego siekacza? - szukam rozwiązania wobec niedosytu informacji i wrażenia bezradności lekarza

-    Tak. Wykonamy również RTG, badanie krwi i biopsję.

23 listopada (!) ma miejsce zabieg - kolejna rewolucja dla organizmu - głodówka (dla łasucha Miszy to tortura), zostawianie psa w obcych rękach na kilka dobrych godzin, kłucie, faszerowanie chemikaliami, znieczulanie,  szycie, wybudzanie - a można było to zrobić przy okazji poprzedniego, co najistotniejsze, wcześniejszego (!) badania. Tym razem doczepiłam do obroży karteczkę, na której widniało, co zostało zaplanowane, żeby znów coś nie umknęło; włączyło mi się niedowierzanie.

RTG ujawniło zmniejszenie wysycenia tkanki kostnej w okolicy kłów i siekaczy. Wyniki badania krwi nie dotarły nigdy, gdyż: Krew Miszy została wysłana do laboratorium zewnętrznego. Ze względu na problem w trakcie transportu próbka została wycofana z badania. – Możemy powtórzyć badanie na miejscu - w domyśle: jak pani chce; znów głodzenie i kłucie psa. Dlaczego raz można zbadać krew niemal na poczekaniu, a innym razem materiał musi gdzieś jechać? – zadaję to pytanie jedynie sobie, bo lekarzowi nie śmiem.  Ponad 2 cenne, pełne napięcia tygodnie kazał  na siebie czekać wynik biopsji (wycinek oceniany aż w Berlinie!): kostniakomięsak zarodkowy - nowotwór złośliwy.

            Pełni wiary i nadziei powierzyliśmy ukochane zwierzę specjalistom z lecznicy mającej w nazwie pewne słowo-klucz. Pierwotnie myślałam w swej naiwności, że chodzi o kunszt w zakresie leczenia; dziś kojarzę je jedynie ze sztuką strzyżenia zrozpaczonych frajerów, którzy dostarczają kolejną „sztukę” do eksperymentów medycznych.  

Następny etap ratowania psa już w przychodni specjalistycznej. Zostaliśmy umówieni przez „Lekarza pierwszego kontaktu” (LPK) na tomografię 17 grudnia - znów kolejny tydzień zwłoki, a raczysko się rozpędza - rośnie w oczach, coraz częściej i obficiej krwawi!

 

17 grudnia 2021

 

            Ponadgodzinna jazda w obie strony; znów głodówka i pozostałe cierpienia, którym Misza poddawał się z nadzwyczajną pokorą - jak to psisko nam ufało! Przed badaniem TK miał nas przyjąć umówiony przez LPK, o wszystkim poinformowany, doskonały specjalista -  onkolog, a przyjął ledwo zorientowany w Miszy sytuacji chirurg; w końcu też fachowiec. Od progu mówię:

-    Panie doktorze, proszę nam szczerze powiedzieć, bez owijania w bawełnę - co podpowiada panu doświadczenie? Zależy nam na tym zwierzęciu ogromnie, kochamy je z całego serca, ale chcemy, żeby żyło w komforcie, nie za cenę cierpienia. 

-    Nie ma lepszego miejsca operacyjnego dla tego rodzaju zmian. Trzeba będzie usunąć narośl z zapasem, czyli fragmentem kości. Nie będzie już wprawdzie zespolenia - obie części żuchwy będą ruchome, trochę (!) języka będzie zwisać, ale psy doskonale sobie z tym radzą - powiedział ze swadą doktor. Tak lekko nam to przedstawił, że nic, tylko kłaść psa na stół.

            Odbieraliśmy Miszę w równie przyjaznej atmosferze; jakoś umknęło nam, że lekarz omijał konkrety widziane na zdjęciach. Zastrzegł jedynie, że wynik TK musi być jeszcze skonsultowany z onkologiem. Słowa te niestety nie wzbudziły naszej czujności - byliśmy już zmęczeni i wyjazdem we wczesnych godzinach rannych, i snuciem się godzinami po obcych miejscach w oczekiwaniu na Miszę, a przede wszystkim wielotygodniowym napięciem i nieprzespanymi nocami. Co jednak najistotniejsze, żywiliśmy przekonanie, że nasze zwierzątko znalazło się w dobrych rękach - doświadczonego i rzetelnego (!) fachowca, któremu możemy zaufać. Od razu poprosiliśmy o jak najszybszy termin zabiegu - wyznaczono na 30 grudnia.

            Nasilające się krwawienia oraz tempo przyrostu nowotworu potwierdziły moje obawy, że to zbyt odległa data. Raczysko z każdym dniem coraz bardziej wystawało z pyszczka, a górne zęby wycisnęły w zmianie głębokie dołki. Mimo to nie sposób było oprzeć się złudzeniu, że życie podaruje nam jeszcze kilka wspaniałych, wspólnych lat. Paradoksalnie bowiem Misza był pełen wigoru – wszędzie go pełno, niezmiennie chętny do spacerów i jedzenia - jak zawsze aktywny i świadomy uczestnik domowego życia, niczym zupełnie zdrowy pies. W związku z tym jednak powstało błędne koło, ponieważ przy takim normalnym funkcjonowaniu styczność narośli z nogawką (czy to spodnie spacerowe?) lub z własną łapką (którą koniecznie trzeba było wylizać po każdym posiłku) czy też z miską (która wymagała gruntownego wypucowania) nieuniknione było jakieś otarcie czy mocniejsze dotknięcie -  skutkujące już każdorazowo coraz trudniejszym do opanowania krwawieniem. Oczywiście, że dokładaliśmy wszelkich starań, ale upilnuj tu takiego szałaputa, na którym to nie robi wrażenia, którego nic poza znanymi przyjemnościami nie obchodzi. W nocy bałam się, że gdy przysnę, Misza oprze pyszczek tak, że krew będzie się swobodnie sączyć.  Najgorsze, że zostaliśmy z tym sami. LPK nie miał pomysłu, jak tamować krew; przepisał lek przeciwkrwotoczny (który nie pomógł) i stwierdził, że jego rola skończona – również w pośredniczeniu między mną a „zaprzyjaźnioną” kliniką. Dzwoniłam więc sama prosząc o kontakt ze znanym nam już chirurgiem - recepcjonistka obiecała, że oddzwoni i na obietnicy się skończyło.

            Następnego dnia wysłałam błagalną wiadomość dołączając zdjęcie narośli i wyrażając nadzieję, że może w tym przedświątecznym czasie zwolni się jakiś termin, bo my do 30-go nie dotrwamy! Radziłam sobie jak umiałam - a to jakieś zioła, a to jakiś balsam - początkowo były całkiem skuteczne, a cierpliwe, ufne psisko znosiło uciążliwe i bolesne (bo przecież musiały takimi być) zabiegi z niewiarygodnym spokojem.

 

23 grudnia 2021

 

            Na szczęście (?) zwolnił się termin i za dwa dni - 23 grudnia przyjechaliśmy na zabieg. Zostaliśmy wpuszczeni do gabinetu lekarskiego, ale tylko - jak się okazało - w celu przekazania Miszy jakiemuś pracownikowi - technikowi weterynaryjnemu?  Bardzo liczyliśmy na rozmowę z onkologiem, z którym również miał być konsultowany wynik tomografii, ale niestety, to nie było przewidziane „w scenariuszu”. Nie było z kim, ani o czym dyskutować; proszę przyjść po psa około 18-tej. Dziś widzę siebie i męża jako parę idiotów, którzy ufnie powierzyli psa grzecznie wszystkiemu potakując. U LPK podsuwano nam do podpisania zgodę na pobranie krwi, a tu - przed poważnym zabiegiem - nic; ale to przyszło nam do głowy dopiero później.

            Znów pełne napięcia godziny wałęsania się - nie jedziemy do domu, bo w nocy spadło dużo śniegu i nieprzewidziane utrudnienia mogłyby uniemożliwić dotarcie na czas, a poza tym liczyłam się z ewentualną wiadomością, że Miszę trzeba będzie odebrać wcześniej. Teraz jednak sobie uświadamiam, że nikt nie mówił: w razie czego będziemy dzwonić. Założenie było najwyraźniej takie: operować za wszelką cenę psiego życia, bez względu na jego późniejszy przebieg i dopiero po wszystkim zadać jedyne pytanie: kartą czy gotówką.

            Przyszliśmy sami nie czekając na powiadomienie. Około godzinę później, niż pierwotnie  przewidywano wreszcie nas poproszono do gabinetu lekarza. Recepcjonistka wprowadziła Miszę. Ja wybuchnęłam płaczem, mąż zasłabł na widok tej sponiewieranej istoty. Zostawiliśmy „wesołego Romka” - ufnego, pełnego życia psa (mimo tak poważnej diagnozy i dolegliwości) wdzięczącego się na prawo i lewo, machającego przyjaźnie ogonem, gotowego na każdą współpracę, byle tylko dostać smakołyki, a zwrócono nam skomlący, wystraszony, fizyczny i psychiczny wrak zwierzęcia pozbawionego żuchwy, ze zwisającym bezwładnie językiem i wielką opuchlizną w okolicy gardła i szyi. Koszmarny widok, na który nikt nas nie przygotował, porażające efekty rzeźnickiego zabiegu, którego szczegółów nikt z nami nie omówił i nie zapytał o zgodę. Wiadomo - kosztuje ponad 10 razy więcej, niż eutanazja, na którą zawsze jest czas.

Z karty informacyjnej wizyty: Mandibulektomia rostralna na wysokości P3P4 żuchwy L i P. Usunięto również węzły chłonne żuchwowe i zagardłowe strony L i P. -

            Zadowolony z siebie onkolog przyszedł dopiero po dłuższej chwili. Dawał czas nam czy sobie? Teraz go znalazł, mimo, że godziny pracy przychodni dawno minęły, a w poczekalni czekało na swoje zwierzęta jeszcze kilka osób?

-    Proszę postarać się ostudzić emocje, to tylko teraz tak wygląda, za dwa tygodnie wszystko się unormuje.

-    Ja przecież podkreślałam w rozmowie z pańskimi kolegami (również z LPK), że priorytetem dla nas jest dobre, komfortowe życie psa, bez cierpienia, a jak on ma funkcjonować ze zwisającym językiem, nad którym nie może zapanować?! Będzie go wlókł po ziemi i kaleczył, a co z jedzeniem, co z wysychaniem, przecież brak żuchwy pozbawia możliwości nawilżania – przede wszystkim jednak nomen omen potwornie upośledza funkcjonowanie.

-    Można sobie pomóc oliwką. Psy naprawdę świetnie sobie radzą bez żuchwy; w ciągu dwóch tygodni się nauczy.

Znów ta sama śpiewka dla frajerów, którym strach o zwierzę zaburza trzeźwość myślenia! Nie przyszło mi do głowy zapytać, czy zrobiłby to swojemu psu (jeśli go ma). Chociaż… właściwie po co, i tak nie umiałabym ocenić poziomu szczerości odpowiedzi (zapewne) twierdzącej.

-    Jak on strasznie cierpi! - mówię przez łzy.

-    Cierpiał to on wcześniej, tylko tego nie okazywał, bo zwierzęta długo ukrywają ból, a pani decydując się na zabieg skróciła mu te cierpienia.

-    To dlaczego teraz skomle, piszczy, ledwo stoi?! Mając tak dużą narośl w pełni korzystał z życia; zgadzam się, że musiał cierpieć i to maskować. Jeśli jednak Misza był w stanie przejść do porządku dziennego nad bolącą żuchwą, to dlaczego teraz, kiedy go „nic nie boli”, tak się skarży - ja go tak zmaltretowanym nigdy nie widziałam, nawet po kastracji, ani  podczas niedawnych napadów bólu.

-    Bo jest naćpany; zabiegi w obrębie głowy są bolesne, ale on nic nie czuje.

-    Ale naćpanemu powinno być chyba wszystko obojętne, natomiast to skomlenie, zbolałe, przestraszone oczy i cała sylwetka temu przeczą. Naćpanie naćpaniem, ale Misza ewidentnie czuje (!), że wyrządzono mu wielką krzywdę.

-    Do czasu zabiegu mocno krwawił, ale teraz naprawdę nic nie czuje.

Ja chyba zwariuję! Wmawia nam, że czarne jak smoła jest białe jak śnieg; to nie może dziać się naprawdę, jesteśmy w jakimś innym wymiarze, z którego zaraz wrócimy… Mocno krwawił - to ja latałam za psem krok w krok, walczyłam o każdą kroplę krwi, nie spałam po nocach z tego powodu, a tu wrzucili  zwierzę do klatki i pozwolili, żeby sobie krwawiło, aż przyjdzie jego kolej „rzutu na taśmę”. A ja, kretynka, cieszyłam się, że zostawiam mojego ukochanego psa nareszcie w bezpiecznych rękach fachowców. Może te operowane miejsca i nie bolą - niech by było, ale może huczy w głowie z głodu (prawie doba bez jedzenia)i z powodu utraty krwi, może te specyfiki, jakimi został nafaszerowany, rozsadzają głowę - coś o tym wiem jako wieloletnia kolekcjonerka różnego rodzaju bólów, w tym migreny. Każde cierpienie jest do zniesienia - dopóki nie jest nasze.

            Dostaliśmy wytyczne - za dwa tygodnie kontrola u nas, a na razie opiekę przejmuje doktor X (czyli LPK - kolega - naganiacz zidiociałych naiwniaków), do którego mamy się zgłosić następnego dnia. 

-    Wiecie państwo, jak doktor pracuje w Wigilię? - spytał lekarz i usłużnie zadzwonił  umawiając nas.

Dopełniwszy formalności opuszczamy gabinet, z którego trzeba zejść po schodach - Misza się wzbrania, panikuje - trzeba go znieść, przy czym jeszcze bardziej piszczy. Pozostało załatwienie potrzeb fizjologicznych i do samochodu. Znów panika w oczach, skulona sylwetka; tak uwielbiany dotąd samochód - wzbudza chęć ucieczki. Nie pierwszy raz odbieramy psa po operacji - te przeżycia wykraczają poza najstraszniejsze wyobrażenia. Co myśmy temu zwierzęciu zafundowali!!!

            Przez cały czas powrotu (ok. półtorej godziny) Misza skomlał i piszczał (właściwie nawet trudno nazwać ten mrukliwy dźwięk) - ewidentnie „nic nie czuł”. Płakaliśmy razem z nim; aż dziw, że nie spowodowaliśmy wypadku. Gdy dotarliśmy, gdy tylko pies stanął czterema łapami na swoim podwórku, ucichł. W domu również się nie skarżył; z wielkim trudem zdołał pochłeptać jedynie odrobinę wody i mleka – mimo że zabierał się do tego ochoczo zgodnie ze starymi nawykami; bardzo chciał również jeść, ale ze ściśniętym sercem musiałam mu odmówić (zalecenie: nakarmić dopiero jutro). Jeszcze tylko zastrzyk i do łóżka. O dziwo, udało nam się przespać noc. Wbrew zdrowemu rozsądkowi pojawiła się iskierka nadziei, której zachłannie się uczepiliśmy.

           

24 grudnia 2021

 

            Rano mieszam twaróg z rybą, żeby Misza dostał jak najwięcej treści przy jak najmniejszym wysiłku - biedactwo może w końcu dostać jeść. Chce bardzo i zabiera się do tego tak łapczywie, jak jest przyzwyczajony, ale daremnie (!) - nie może zapanować nad nieposłusznym językiem, z którego w dodatku wszystko się ześlizguje. Na każdą połkniętą jedną, maleńką porcyjkę przypada co najmniej kilkanaście intensywnych ruchów głową i językiem - teraz, kiedy te ruchy powinny być o wiele bardziej oszczędne niż normalnie! Wobec tego ja nabieram i usiłuję umieścić pokarm jak najgłębiej, ale i tak połowa wypada. Boję się o zakrztuszenie - czy w razie czego poradziłby sobie tym, co mu zostało ze szczęki? Misza zaczyna się zniechęcać, cofa głowę, odsuwa się od miski, nie chce do mnie przyjść. To ja podchodzę do niego - znów się „udaje” - część do gardła, reszta na podłogę. Tak spacerujemy po kuchni i ponawiamy próby. Równie ważne jest podanie dwóch kapsułek hamujących wcześniejsze napady bólu (niezmiennie mam je podawać) - nie mogę ich wsypać do jedzenia, bo skoro ciągle część wypada, to nie wiedziałabym  ile w końcu udało się wprowadzić do organizmu. Chcąc pochłonąć jak najwięcej biedak rusza głową i językiem we wszystkich możliwych kierunkach, a przecież nie powinien, bo sam sobie potęguje ból zmuszając do aktywności świeżo operowane i pozszywane obszary ciała - w czterech miejscach po usunięciu węzłów chłonnych i w jednym, ale za to jak rozległym po oderżnięciu żuchwy! Jak nakarmić Miszę, żeby wracał do sił i uniknąć dodatkowych katuszy?! Koszmar psa jest naszym koszmarem!

            Po „nakarmieniu” jedziemy zgodnie z ustaleniami do LPK. Nie wytrzymaliśmy i daliśmy upust naszemu rozgoryczeniu i pretensjom o to, jak nas potraktowano z zaskoczenia i tym samym zafundowano Miszy te straszne cierpienia. Znów kity niemal identycznej treści i robienie z nas kretynów. Należało się zamknąć i nie dyskutować, ale z drugiej strony, jak tu się opanować przy takim manipulanctwie, tak nagłym i niespodziewanym zwrocie akcji. Wściekły LPK podał cztery substancje tyleż samo razy kłując cierpiące zwierzę. Aż musiałam powstrzymywać rozsierdzonego, jakże dotąd cierpliwego, Miszę, który pierwszy raz (!) chciał się rzucić i pogryźć weterynarza wydając ryk bólu. Nie dało się tego załatwić jedną igłą, albo chociaż rozłożyć na dwa pośladki?! Gdy tylko zobaczyłam cztery strzykawki najeżone igłami pomyślałam o takim rozwiązaniu. Ale nic nie powiedziałam, nie będę mówić lekarzowi, co ma robić - on wie lepiej. Teraz żałuję tej swojej chrzanionej, kulturalnej powściągliwości; żadne zwierzę nie zasługuje na takie traktowanie. Chce się wyć!

            Ponieważ podjęłam się robienia zastrzyków, dostałam trzy dwustrzykawkowe „komplety” - jeden na popołudnie, kolejny na noc i jeden zapas (w razie, gdyby coś poszło nie tak). W sumie na dobę wychodziło osiem  (!) dawek wszelakiego świństwa. I to miało dać komfort, i to miało znieść to 15-kilogramowe ciałko! Jutro znów mamy się pokazać.

            Nie byłabym sobą, gdybym natychmiast nie zaczęła myśleć, czym można by choć w promilu zrekompensować nieszczęśnikowi brak żuchwy. Przyszedł mi do głowy kaganiec - tzw. weterynaryjny (udało się kupić jeszcze w Wigilię); generalnie jestem jego absolutną przeciwniczką, ponieważ uniemożliwia psu należyte otwarcie pyska i dyszenie „pełnym pyskiem” – a więc schłodzenie organizmu w jedyny skuteczny sposób (wobec braku gruczołów potowych). Ale dotyczy to psów nieokaleczonych, w przypadku Miszy ten wynalazek zdał o tyle egzamin, że podtrzymywał język i w dużej mierze zapobiegał jego wysuszaniu. Czyż tego nie powinien podpowiedzieć lekarz?

            Po powrocie do domu znów kilka prób karmienia - pies ma do nadrobienia dobę głodówki, krwawienie, drakoński zabieg plus regeneracyjne i bieżące potrzeby organizmu. A tu koszmar się powtarza - znów mnóstwo ruchów zmaltretowanego ciała przypadających na jeden znikomy kęsek. I ten biedny, błądzący język! Co myśmy zafundowali temu zwierzęciu! Co ono komu zrobiło! To jest nie do zniesienia!

            Po tylu szprycach Misza powinien chyba spać, do diaska! Ależ skąd! Cały czas stara się być aktywny, do głosu dochodzą stare nawyki ciągłego trzymania łapki na pulsie; kładę się obok niego w zamkniętym pokoju - to zawsze sprzyjało wyciszeniu i drzemce. Tym razem nie działa; jak te leki są dobrane?! Mało tego, jak wyszedł z pomrukiem cierpienia od LPK, tak nieustannie (!) skarży się przez resztę dnia. Jakby nie dość - jeszcze wystąpiła nadwrażliwość na dotyk i dźwięki, a załatwienie potrzeb fizjologicznych na trzęsących się, chybotliwych łapkach graniczy z cudem - najczęściej spotyka się z odmową. Gdy udręczone zwierzę w końcu zaczyna przysypiać - najprawdopodobniej minęło działanie jakiegoś świństwa - muszę podać następne, zgodnie z zaleceniami, choć intuicja podpowiada: nie podawaj. Wracają jednostajne pomruki cierpienia; koniec spania… aż do rana.

 

25 grudnia 2021

         

   Misza nadal jednostajnie pomrukuje i chwiejnie się porusza. Podsuwam jedzenie, mleko - nie robi żadnego wrażenia na nieobecnym psie. To już nie jest Misza. Jedziemy do LPK; przekonany o skuteczności swojego koktajlu, spokojnie pyta, jak minęła doba.

-    Tragicznie - odpowiadamy i opisujemy z detalami

-    To minie, trzeba uzbroić się w cierpliwość – odpowiada wyraźnie ugodzony naszym bezczelnym, dyletanckim stwierdzeniem; nadrabia jednak miną, stara się opanować. 

-    Nie na taki „komfort” się umawialiśmy. Podjęliśmy ostateczną decyzję, proszę przerwać te cierpienia.

Zdębiał. Zaczął nas odwodzić serwując starą śpiewkę. Stan psa i nasze relacje nie robią na nim wrażenia. On ma chyba serce z kamienia! - nie dociera, że wszyscy jesteśmy u kresu wytrzymałości.

-    Bardzo nierozsądna decyzja, wielki błąd, a co, jeśli wynik będzie negatywny, będziecie państwo żałować.

-    To sponiewierane zwierzę miałoby znosić katusze jeszcze 2 czy 3 tygodnie? Nie ma mowy o jakimkolwiek czekaniu przy takim stanie rzeczy. Poza tym wynik biopsji zawiera wyrok: złośliwy. Załóżmy jednak, że udałoby się jakimś cudem przetrwać, to co dalej? Chemia, naświetlania i co jeszcze?

-    Proponuję zmianę leków, albo pozostawienie u mnie, wprowadzę Miszę w stan śpiączki i będę go doglądał.

-    W życiu! Żadnych eksperymentów. Nikt już nigdy nie będzie kłuć, ani dotykać naszego zwierzątka!

Skapitulował.

            Misza przestał wreszcie cierpieć, a my zostaliśmy z traumą, rozpaczą, rozgoryczeniem i ogromnym żalem, że tak to musiało (?) się skończyć, że tak nami pokierowali ludzie, których kompetencji i uczciwości w pełni zaufaliśmy, że działając w najlepszej wierze, sprowadziliśmy na niewinne zwierzę takie tortury.

 

LPK nie okazał żalu ani skruchy i nawet mnie to nie dziwi - przyznałby tym samym, że zlekceważył moje pierwsze spostrzeżenia. Niedouczony, albo tak cyniczny (podhodujemy lepsze „efekty”). Ja nie kończyłam weterynarii, a już zaczęły mi się lampki zapalać, ledwie znalazłam pierwszy artykuł w internecie na temat nadziąślaków. Niebagatelnym czynnikiem sprzyjającym był ten przeklęty śrut; a może rak już manifestował swoją obecność właśnie owymi wcześniejszymi napadami bólu. Kto, jak nie lekarz, powinien umieć powiązać takie sygnały organizmu?   To ja drążyłam problem zadając pytania i dzieląc się przemyśleniami, które mogłyby okazać się pomocne. Wiem, taki opiekun jest niewygodny - powinien powierzyć zwierzę specjaliście i nie wtrącać się. Tyle tylko, że to nie jest  samochód oddany do warsztatu, lecz kochana, żywa istota, członek rodziny. Tymczasem podejście było beznamiętne; niektóre moje słowa były puszczane mimo uszu.

            Mam ogromny żal o niefrasobliwość i opieszałość; należało podjąć konkretne działania najpóźniej w sierpniu, gdy przychodząc z powodu napadowego bólu wyraziłam zaniepokojenie dziąsłami. A czy fachowe oko nie powinno było dostrzec czegoś niepokojącego przy okazji usuwania zębów w maju? To ja zauważyłam zgrubienie dziąsła i starałam się zwrócić uwagę lekarzy (w sumie w różnych momentach było ich troje). Może gdyby na tym etapie doszło do zabiegu, nie musiałoby być tak drastycznie. Pierwsza seria zdjęć została wykonana 31 sierpnia, wtedy również miała być uwzględniona żuchwa, ale: zapomniałem. A czy nie należało  zrobić prześwietlenia przed usuwaniem zębów - w maju? Może wówczas można by poprzestać na usunięciu „obiecanego” fragmentu kości. Gdy w końcu 23 listopada RTG żuchwy doszło do skutku - zgodnie z opisem - widoczne było („tylko”) zmniejszenie wysycenia tkanki kostnej w okolicy kłów i siekaczy. Tomografia jest szczegółowsza, owszem, ale została wykonana po kolejnych trzech tygodniach złowróżbnej zwłoki i z pewnością ukazała straszną prawdę, której nam umyślnie „oszczędzono”.

            LPK był również pierwszym, który nas przekonywał o świetnym radzeniu sobie psów bez żuchwy. Zataił (?), lub - w co trudno uwierzyć - nie jest świadomy (?) ogromu cierpień i nadzwyczajnego wysiłku ze strony zwierzęcia, jak i opiekunów, aby udało się przebrnąć przez okres pooperacyjny.  Jeśli już ten wyczyn się uda, czy „komfort” dalszego życia okaleczonego zwierzęcia, skazanego najprawdopodobniej również na chemioterapię jest tego wart? Życia, które może trwać jeszcze  kilka miesięcy, najwyżej rok (tak mówią statystyki)? Zupełnie nie przemawia do mnie argument, że psy bez żuchwy świetnie sobie radzą. Owszem, radzą sobie - skoro zostały wepchnięte w taką sytuację, po prostu starają się, wręcz muszą (!) się w niej odnaleźć. Czy mają inne wyjście - umrzeć z głodu, lub podupadać dalej na zdrowiu z powodu niedożywienia? Tak więc zdobywają umiejętność funkcjonowania, a właściwie wegetacji  - tylko jakim kosztem i na jak długo? Świetnie, to jest interpretacja człowieka, który uspokaja swoje sumienie nie zgłębiając problemu i nie uruchamiając wyobraźni.

           

Zdawałam sobie sprawę, że Misza ma w sobie co najmniej dwie tykające bomby - jeśli nie ołów podtruwający systematycznie organizm, to starte, rozchwiane zęby - potencjalne źródło stanów zapalnych (albo wręcz synergiczny wpływ obu tych czynników) - każą spodziewać się dramatu. Tym uważniej więc obserwowałam mając nadzieję, że w razie czego uda się w porę zapobiec cierpieniu. Czuwałam, dobrze żywiłam, dbałam. Dzięki temu przez 10 lat pies widywał weterynarza tylko przy okazji szczepień i raz z powodu stanu zapalnego (po wejściu wiosną do morza); zawołany spacerowicz, psi mądrala, zachłanny na życie; krótko mówiąc w świetnej kondycji fizycznej i psychicznej prawie do samego końca, nawet mimo coraz bardziej rosnącej narośli, mimo swych kilkunastu lat. Choć wydawało się to niemożliwe, stał się przyjazny wobec otoczenia i na nowo zaufał człowiekowi; odzyskał życie! A tu taki barbarzyński, rzeźnicki zabieg! Ostatni etap życia Miszy - na szczęście krótki, ale i tak o każdy dzień cierpienia za długi - należał do fachowców od zdrowia, ludzi kształconych po to, by nieść ulgę, ludzi, którym zrozpaczony opiekun ufnie powierza swoje ukochane zwierzę, w których pokłada nadzieję na fachowe, empatyczne (!), rzetelne podejście. Czy aż tak trudno „zamienić się miejscami”, żeby wyobrazić sobie cierpienie? Do tego nawet nie trzeba kończyć żadnych studiów.

 

„Człowiek człowiekowi”…

Człowiek zwierzęciu…

                                                            Dlaczego tak musi być?    

 

 

 

Dopiero niedawno dowiedziałam się o sporej zależności między kastracją a skłonnością do nowotworów. Chętnym mogę podać link. 

3 komentarze:

  1. Należy mieć nadzieję, że ci „fachowcy” staną kiedyś sami przed takimi „fachowcami”.

    OdpowiedzUsuń
  2. Obowiązkowa lektura dla każdego kto chce mieć psa,a tym bardziej adoptować. Podziwiam za upór i determinację, na pewno nie jeden by się poddał. Myślę, że i tak umarł szczęśliwy, bo doczekał się miłości bezwarunkowej, będąc takim jakim był. Może kiedyś jeszcze się spotkacie w lepszym świecie, mam taką nadzieję.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dziękuję; pozostaje tylko ta nadzieja...

    OdpowiedzUsuń