Strony

X

Oczywiście, adoptować!

 

Zmroziła mnie nagła myśl, że nasze zmagania niejednego zniechęcą do adopcji psa - bynajmniej nie o to chodziło! Skrupulatny opis tego, jak pracowaliśmy ma służyć pomocą. Gdy człowiek wie, co go może (!) czekać, ma możliwość przygotować się i nastawić psychicznie na problemy. I to też jest cenne. O wiele gorsze są zawód i rozczarowanie przy (częstym) podejściu: to ja cię wyciągnęłam z nędzy, a ty taki niewdzięczny, wracaj, skąd przyszedłeś! Na pocieszenie chcę dodać, że pracowałam z wieloma psami i z drugim tak ekstremalnym przypadkiem się nie spotkałam, dlatego też  podkreśliłam słowo może, co oznacza, że nie musi. Bardzo ważne jest działanie z wyczuciem i dobranie adekwatnych metod pracy. Równie istotna co trudna jest prawidłowa ocena psa, bo gotowa, uniwersalna recepta nie istnieje.

Wątpliwości, które mam nadal, skłoniły mnie do przemyśleń, jak postępowałabym z ówczesnym Miszą dysponując dzisiejszymi doświadczeniami. Ze względu na chorą jamnisię Misza był na kwarantannie, więc rezydował początkowo jedynie w korytarzu; tak straciliśmy tydzień z okresu początkowej dezorientacji, która mogła być naszym sprzymierzeńcem. Dziś porównałabym ten etap w życiu przybyłego do nowego domu psa, do wprowadzania szczenięcia w nowe realia. Rzecz jasna, kolosalna różnica polega na tym, że szczeniaczek ma jedynie (też niekoniecznie dobre, ale przynajmniej krótkotrwałe) doświadczenia związane z przebywaniem z matką i rodzeństwem, a za osobnikiem „z przeszłością” wloką się często dotkliwe przeżycia. Wspólne jest jednak to, że zwierzę jest zagubione i porusza się jak we mgle. I właśnie dlatego w obu przypadkach już od progu trzeba zacząć wychowywać – delikatnie, lecz stanowczo ustalać zasady, a tym samym pokierować psem – gdzie i jak może/ma się poruszać i zachowywać.

Nie ma lepszego prezentu od człowieka, niż jasne zasady, które porządkują psi świat i ogromnie ułatwiają mu orientację w ludzkim – jakże pogmatwanym (dla ludzi, a co dopiero dla psa) świecie. Poprowadzony za łapkę, ani się nie obejrzy, a już się okaże, że tu rządzi człowiek (w osobie wszystkich domowników, którzy powinni postępować w uzgodniony sposób i z jednakową konsekwencją), a pies po prostu ma być – koegzystować z rodziną, zamiast ją sobie podporządkowywać i wypracowywać własne strategie. Tak postępując mamy wielkie szanse wyprzedzić niejeden niepożądany nawyk i w ogóle nie dopuścić, aby ujrzał światło dzienne. Właśnie tego zabrakło w naszym przypadku, ale ja także byłam oszołomiona nową sytuacją (która jeszcze bardziej skomplikowała moje i tak już intensywne życie) - a nieświadoma miszowego „potencjału” i bagażu dotkliwych doświadczeń, byłam pewna, że przebrniemy przez trudności – w końcu nie pierwsze.

            Dobermanka Tola – wprawdzie tylko 5-miesięczna – przyszła z fatalnych warunków; przebywała non stop w jakiejś starej oborze (tak wynikało z cedzonych półsłówek) i - na jej szczęście (?) - nikt się nią nie interesował. Z tego też powodu drżała i kuliła się przed własnym cieniem; bała się świata, bo go nie znała ( i dlatego też początkowo marszczyła nos i kłapała zębami).  Gdy przekroczyła próg naszego domu, weszła we wnękę tuż przy drzwiach i długo nie chciała jej opuścić. Serce się krajało na widok tego biedaczyska, które zataczało się nie umiejąc nawet dobrze chodzić. Wkrótce też ujawniły się uporczywe problemy zdrowotne… Było tym trudniej, że przywracanie światu bardzo wrażliwego psa wymagało tyleż czasu, co uważności i delikatności. Ale się udało.

W przypadku Miszy zastosowałam analogiczną strategię – dać psu czas – niech się oswoi, rozejrzy; nie narzucać się zwierzęciu. Nie zauważyłam tylko bardzo istotnej różnicy. Zahukanie i trwożliwość Toli pomyliłam z zagubieniem Miszy i jego chwilowym (jak się niebawem okazało) brakiem pewności siebie.  Gdy dziś odtwarzam sobie obraz obu psów w pierwszych chwilach w domu, dopiero teraz widzę, że Tola była wiecznie przestraszona i skulona – jej ciało przepraszało, że żyje; rozglądała się tylko za jakimś kątem, żeby w nim zniknąć i znaleźć się poza sferą ludzkiego zainteresowania. Misza natomiast – jak to dziś oceniam – ostrożnie, nieśpiesznie rozglądał się w sytuacji i czekał na rozwój wypadków; gdy uznał, że jest u siebie, zaczął „zbliżać się” do ludzi - w jedyny znany sobie sposób.

          Już oczywiście nigdy się nie dowiem, w jakim stopniu natychmiastowe wdrożenie zasad wpłynęłoby na posłuszeństwo Miszy, ale jestem przekonana, że wiele by ułatwiło. Powinnam była od razu zacząć wprowadzać komendy i rytuały, którym później Misza poddawał się z tak wielkim oporem, powinnam była chodzić na długie spacery i szukać usilnie towarzystwa zwierząt na etapie, w którym Misza nie dał się sprowokować nawet kotu (na podwórku szkolnym). Powinnam, powinnam… jeszcze wziąć urlop od życia, które Misza spadając z nieba wywrócił do góry nogami. Pewnie, że z dzisiejszą wiedzą byłoby mi o wiele łatwiej i wykrzesałabym czas ekstra dla psa, bo i tak krzesałam, ale może gdyby start był lepszy, wszystko później przebiegałoby sprawniej i nie w takich nerwach…

 

 

Marzec 2021

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz