Strony

VII

 

Przełomy

 

W przezwyciężaniu trudności pomagała mi wiedza z wielu źródeł – jednymi z najcenniejszych były: „Zapomniany język psów” Jan Fennell oraz seria szkoleniowych filmów wspomnianego Cesara Millana – prawdziwa uczta! Skarbnica wiedzy i umiejętności – psia akademia! Tym dwóm osobom zawdzięczamy nasze osiągnięcia – w imieniu swoim i Miszy dziękuję za rzetelną, cenną wiedzę.

 

Chodzenie na smyczy

Chodzenie na luźnej smyczy długo stanowiło problem, bo sobiepanek uparcie nie mógł przyjąć do wiadomości, kto tu dowodzi i że to nie on opiekunów wyprowadza na spacer, lecz odwrotnie. Jednak dzięki właśnie drobiazgowemu instruktażowi Cesara Millana udało mi się okiełznać uparciucha (i rozwiązać wiele innych problemów). Smyczoobroża - odpowiednio założona - doskonale zdyscyplinowała Miszę, zapobiegła niejednemu atakowi wobec innego zwierzęcia oraz udaremniła każdą próbę uwolnienia się. Osobnik pokroju Miszy musi dobitnie się przekonać, że zawsze jest lepszy - niż on - cwaniak; takiej właśnie informacji poprzez swoje działanie dostarcza smyczoobroża lub obroża z ograniczonym zaciskiem.

 

Nie taki Misza straszny

Konsekwencja w reagowaniu i nagradzaniu w końcu jednak (!) zaczęła przynosić efekty. A i los zsyłając przyjazne nam osoby i sytuacje, jakby się do nas uśmiechnął (wprawdzie subtelnie, niczym Gioconda, ale dla mnie to i tak szczęście bezgraniczne). Do psa wreszcie dotarło, że z człowiekiem da się również współpracować. 


Kiedyś na naszym ulubionym wrzosowisku wydarzyło się coś, co - sądząc po dotychczasowych wyczynach Miszy - nie mogło się skończyć pomyślnie. Mijamy właśnie panią zbierającą grzyby, a ta nas zagaduje i chce pogłaskać tego ślicznego, grzecznego pieska (ślicznego? - kiedy on tak wypiękniał? - gdy go pierwszy raz ujrzałam bynajmniej nie wywoływał takiego wrażenia - pomijając ubłocone i "zakleszczone" futro, był jakiś przysadziście  nieproporcjonalny; grzecznego? – czyżby efekty pracy wychowawczej stały się na tyle widoczne?). Oponuję i skrótowo przedstawiam Miszę... w nienajlepszym świetle. - Kocham psy i nie boję
się - odpowiada kobieta. Ustaliłyśmy w takim razie, że każe mu usiąść i wtedy - dając nagrodę - pogłaska. Zadziałało koncertowo! Misza został nagrodzony pod pretekstem wykonania komendy, ale tak naprawdę chodziło o to, by wszedł w tryb pracy, starań o nagrodę i współpracy z obcą osobą, która ma się kojarzyć z samym dobrem. Jakby mnie kto na sto koni wsadził!  Dziękuję tej przypadkowo spotkanej osobie; to było przełomowe wydarzenie w naszym pełnym zmagań wspólnym życiu - wstąpiła we mnie nadzieja po miesiącach bezowocnej - jak myślałam - pracy. Od pewnego już czasu prześladował mnie pomysł na takie właśnie ćwiczenia - czułam, że Misza jest gotowy. Ale kogo tu poprosić… Pozytywne nastawienie psa (zwłaszcza TAKIEGO), wróży połowę powodzenia, niemniej ważna jest energia człowieka - wypadkowa pewności siebie, zdecydowania, bystrości i wyczucia. Jedni się z tym rodzą, drudzy potrafią wypracować, a dla innych - mimo wielkiej miłości do zwierząt i starań - stanowi niemały problem… Tak więc nasza „znajoma” spadła nam z nieba.

Ponieważ nie byliśmy rozpieszczani takimi wspaniałymi okazjami, dopiero za pewien dłuższy czas sytuacja się powtórzyła, z tą różnicą, że na pogłaskanie pieska nalegała około dziesięcioletnia dziewczynka. Misza był już wtedy zaawansowanym siadaczem i łasuchem, po mistrzowsku odgadującym moje zamiary; mową ciała potwierdzał gotowość do współpracy - uszka po sobie, okrągłe oczy, łagodne, no, może odrobinę zniecierpliwione, wyczekujące spojrzenie i... wykonany jeszcze nim padła komenda, falstartowy siad. Na tym etapie już doskonale wiedział, że skoro człowiek ma jakieś oczekiwania wobec niego, to na pewno coś wpadnie do pyszczka, toteż zanim poinstruowałam młodą miłośniczkę zwierząt, na koncie psa było już kilka siadów i niecierpliwe  dreptanie (ależ one się guzdrzą). Znów się powiodło; przy okazji dziecko dostało wskazówki, jak przygotować się na ewentualny kontakt z psem. Wszyscy w skowronkach

Zawieranie znajomości poza domem to jedno, ale na swoim terytorium, to zupełnie inna sprawa. Jak to ugryźć (nie Miszy zębami)? – pilnie poszukiwany śmiałek chcący z własnej inicjatywy wejść do jaskini lwa. Znalazła się - młoda dziewczyna, która przyszła do mnie w jakiejś sprawie. Bodyguard oczywiście zamknięty, ale daje o sobie znać. Od słowa do słowa – nie boję się, proszę go wypuścić. Uzgodniłyśmy całą procedurę; chłopak na smyczy, żeby nie popędził co tchu i zacietrzewienia do nieznanej mu osoby. Ponieważ wiedział, że ktoś jest, podtykałam smakołyki pod nos. Popiskiwał, ciągnął, przebierał niecierpliwie łapkami – zachowanie trudne do oceny – myślę, że możliwy był każdy scenariusz, a zwrot akcji mógł nastąpić w sekundzie. Postaliśmy więc chwilę przy gościu, żeby raptusiewicz miał czas zapoznać się z zapachem, ocenić sytuację i przekonać, że nikt nie ma złych zamiarów. Gdy się uspokoił (według miszowych standardów), znajoma wypowiedziała komendę siad, która została posłusznie i ochoczo wykonana. Już miałam pewność, że psisko jest po naszej stronie. Oczywiście, przyjęło należną nagrodę i wyrazy sympatii w postaci głaskania. Dziękuję, droga Magdo!

Następny szczebel trudności: gość na naszej (!) kanapie. Inna znajoma, miłośniczka psów zastosowała z powodzeniem wszystkie procedury przy wejściu, po czym wyraziła chęć dzielenia kanapy z Miszą, wobec czego ten nie zgłaszał sprzeciwu. Poprosiłam koleżankę, aby to ona od początku do końca pokierowała psem, wskazując mu, gdzie ma się położyć – i znów się udało! Obserwowałam uważnie Miszę, ale całe jego ciało było na tak; wprawdzie nie zasnął, ale zwinięty w kłębek uczestniczył w spotkaniu strzygąc uszami i patrząc spokojnymi oczami. Na takie poufałości jednak pozwalam tylko osobom, których umiejętnościom ufam. Jeśli ktoś mnie zapewnia, że lubi psy, ale jego mowa ciała zdradza niezdecydowanie – izoluję Miszę. Raczej już by nic nie wywinął, ale po co ryzykować. Niepewny człowiek wzbudza w zwierzętach lęk, wzmaga czujność; wykona nieświadomie gest, który – a nuż przywoła na pamięć jakieś stare skojarzenie – i nieszczęście gotowe.

 

Psie spacery

Po jakimś czasie pojawiła się również nadzieja na uzdrowienie miszowych relacji z pobratymcami, gdy podjęto w mojej okolicy starania o utworzenie psiego parku. W ramach propagowania inicjatywy zaczęto organizować psie spacery, które odbywały się co sobotę przez kilka miesięcy. Z ogromną obawą, ale poszłam; nie mogłam zaprzepaścić takiej szansy. Na widok i zapach psów Misza oczywiście zaprezentował swój repertuar w pełnej krasie, więc trzymaliśmy się w ogonie pochodu, bo - tłumacz się tu ciągle za psa, usprawiedliwiaj jego wokal i zachowanie. Mimo wszystko podszedł do nas pan ze swoją starszą labradorką, która wprawdzie łypała na Miszę odbierając jego wrogą energię, ale była na tyle zdyscyplinowana, że się nie odezwała. Już zaczynałam tłumaczyć opiekunowi i ostrzegać, ale ten mnie szybko zgasił: niech się pani nie martwi, płyńmy z nurtem. Ponieważ dotychczas żaden pies nie ośmielił się maszerować tuż przy Miszy - chłopaka przytkało. Jak on miał się z pyszna! Co za mina, co za wzrok! Awanturnik na końcu (!) stada obok (!) innego osobnika – tak blisko i nic nie da się z tym zrobić! Wyczuwałam przez smycz sztywny chód, stłumione gulgoty i próby zbliżenia się do suczki, ale ponieważ szliśmy dziarskim krokiem, Misza nie miał wyjścia - też przebierał łapkami.  Po tym doświadczeniu nie przyszłam, a przyfrunęłam do domu! Wiedziałam! Wiedziałam, że to jest możliwe, tylko wymaga odpowiednich ludzi, okoliczności i organizacji! Dziękuję!

Kolejny spacer - ku memu szczęściu - przebiegł podobnie, ale podczas następnych  znów trzymaliśmy się samotnie na tyłach, bo naszych druhów nie było. Za którymś razem podszedł do nas sympatyczny chłopak  z suczką owczarka niemieckiego. Znów ostrzegam, opowiadam historię Miszy, a ten mnie uspokaja - niech pani pozwoli na obwąchanie, będzie dobrze. Ponieważ wcześniej maszerowaliśmy już dłuższą chwilę, Miszę zaczęła intrygować ta sytuacja i psia towarzyszka; poniechał agresji i zaczął - w końcu po psiemu! -  interesować się jej zapachem. I rzeczywiście udało się - Misza uczestniczył w wymianie psich uprzejmości! Wprawdzie zjeżony - żebyście nie myśleli, że jestem taki łatwy - ale bezkolizyjnie! Co za szczęście!  


Wspaniała inicjatorka pięknego psiego przedsięwzięcia, będąc z nami całym sercem, również zaproponowała kontrolowane zapoznanie naszych pupili.

Jak zwykle - ogon na sztorc!; maleńka iskra i... ale smycz luźna, co bardzo ważne. Golden wyraźnie czuje napięcie prezentując uległość (z innymi pieskami radośnie sobie hasał bez smyczy). Ćwiczenie zakończyliśmy komendą: spójrz i nagrodą. Ufff! 

Agnieszko, dziękuję Ci - w tamtej chwili ogromnie wsparłaś nas swoją życzliwością i wyrozumiałością  przyczyniając się do postępów Miszy

 

My jak zwykle na szarym końcu, ale oto upodobał nas sobie towarzyski łakomczuch, który miał w tyle miszowe fanaberie; sprawiedliwie, na równi nagradzany  - chętnie nam towarzyszył (dopóki mu się nie znudziło)

 

Ale na tym koniec. Dopóki pieski były na smyczy, takie obwąchiwanki w miłej, pokojowej atmosferze miały rację bytu. Później wspólne spacery przeniosły się w miejsca umożliwiające pupilom swobodne hasanie. I wtedy wypłynęła cała ludzka beztroska... Nikt się nie przejmował szaleńczymi gonitwami, znikaniem podopiecznych w zaroślach, podgryzaniem, powarkiwaniem, piskiem sponiewieranego szczeniaka. Zawadiaki szukały zaczepki wśród spokojnych psów, co oczywiście przekraczało granice ich równowagi psychicznej i wytrzymałości, a nieśmiałe i zagubione - popadały w jeszcze większy stres. W pełni korzystały ze spaceru jedynie osobniki (i ich opiekunowie) mocne psychicznie, którym nie podskoczył żaden inny. Wielka szkoda... było tyle wspaniałych okazji do nauczenia psów dobrych manier; myślę, że dla psychiki niejednego skończyło się to źle. Nasi „cudotwórcy” niestety już więcej się nie pojawili. 

 

Mimo wszystko Misza i tym razem zaczął nawiązywać kontakt z kolejnym pieskiem - najwyrażniej przypadł mu do gustu młodziutki amstaff, z którym chętnie wymieniał obwąchiwanki w pełni akceptując bliskość młodzika; to było zadziwiające - ewidentnie rodziła się wzajemna sympatia. 

Od czasu do czasu nowy kolega pojawiał się przy nas  w towarzystwie siostry, ale to on cieszył się pełną akceptacją Miszy, to przy nim obniżał się ogon i znikała złowroga energia. Mogło z tego wykluć się coś cennego...  

Kumpel jednak korzystał w pełni z wolności - czemu trudno się dziwić - pojawiał się i znikał, a biedak Misza frustrował się przypięty do linki. Tak oto ledwie się zaczęła a już zakończyła nasza psia przygoda; los dał nam nadzieję i szyderczo się zaśmiał... To cenne doświadczenie utwierdziło mnie jednak w nieustającym przeczuciu, że to nie ja (a przynajmniej nie do końca) jestem tak beznadziejna, lecz  mam ograniczone "tylko" możliwości. Gdybym miała choć część takiego stada jak nieoceniony Cezar Millan... Misza wróciłby do swoich psich korzeni. 

Oczywiście psi park też nie powstał... mimo wielkiego zaangażowania inicjatorek.

 

Nauka nie idzie w las

Misza poczynił jednak ogromne postępy i już całkiem zadowalająco mijał kuzynów.  Lecz oto - masz obuchem w łeb! - przybiegną ci takie dwa rozszczekane, rozindyczone yorki, osaczą miotającego się na smyczy psa i zniweczą te delikatne, ciągle nieokrzepłe, zdobyte z takim trudem umiejętności. A ty jeszcze dokładasz starań, żeby rozpuszczone, jak dziadowski bicz, kajtki wyszły z tego bez szwanku - bo przecież to nie ich wina, że mają chamską paniusię, która - nie umiejąc okiełznać pupili - wygłasza przekonanie, że wszelkie prawa należą tu do nich… bo są małe. Żeby to chociaż pomyślało, że w imię jakiejś durnej, bezzasadnej pychy naraża niewinne istotki. Jeszcze mi robi wykład na temat kagańca. Tylko, że to nie mój pies napada na inne, bo nigdy na to nie pozwolę. Smycz, kaganiec, co jeszcze – może zbroja rycerska. Gdyby nawet pyszczek był zabezpieczony, to co, Misza miał być chłopcem do gryzienia; a ja? - piranie aż kipiały chęcią wczepienia się w nas swoimi igiełkami. 


Ty wstrętna, głupia babo, gdybyś wiedziała, ile złego wtedy narobiłaś…

Niestety takie dwa yorki w ciele jednego, arcyzajadłego kundelka mamy w bliskim sąsiedztwie, a w jeszcze bliższym - sklep, do którego ów Januszek chadza z „opiekunem”. Pozostawiony sam ze swymi agresorskimi instynktami, siedzi przy wejściu i rozgląda się - kogo by tu zaatakować.  Kilka razy trafiło i na nas. Nie mogło być mowy o prowokacji krzywym spojrzeniem czy ogonem na sztorc, bo do ostatniej chwili zasłaniał nas budynek. Wyszliśmy zza rogu, niczego się nie spodziewając, a tu - jak wścieklizna nie rzuci się do miszowego zadu - gdyby mógł, rozszarpałby ofiarę.  Misza miota się na smyczy, kręci jak na karuzeli; próbujemy się obronić, ale napastnik tańcuje sobie z nami jak chce: przyskakuje, kąsa i odbiega - przeważnie na ruchliwą ulicę. Ze sklepu nieśpiesznie wychodzi „opiekun” – kolejny, którego psu nawet samochody mają się kłaniać, i udaje, że reaguje, a tak naprawdę nie kwapi się do pomocy. Imponuje mu to? Gdyby facetowi naprawdę zależało na spokoju tudzież bezpieczeństwie własnym i otoczenia, przypinałby smycz (zabrawszy uprzednio z domu) i dyscyplinowałby pupila. On jest biedny, wzięty ze schroniska - to ma być argument przyzwalający na taką niefrasobliwość i bandziorstwo? A Misza? - nawet do schroniska nie trafił, tylko poniewierał się gdzieś po świecie; a gdybym to ja jego tak puszczała... Tyle lat pracy, nerwów, starań... Oczywiście do psa nie mam pretensji - za niewłaściwe zachowanie zwierzęcia ZAWSZE odpowiada człowiek - nie doczytał, nie dopytał, nie poobserwował, nie nabył wystarczającej wiedzy i umiejętności, nie poświęcił podopiecznemu wystarczająco dużo czasu i uwagi itp., itd.

Gdy przechodzimy z Miszą obok posesji wspomnianego agresora, a ten jest na podwórku - oczywiście zapamiętale ujada. O dziwo, Misza zamiast podjąć wściekły dialog spogląda na mnie - dostaje smakołyk i maszerujemy dalej. Nie żywi urazy. Czyż to nie jest cudne? Jednak nauka w las nie idzie. Ale mogłoby być lepiej. Chętnie poszłabym o krok dalej - należałoby posadzić Miszę blisko ogrodzenia, dawać smakołyki, po to, żeby gospodarz podwórka (miszowy „bliźniak”) mógł do woli nawąchać się jego zapachu - zaspokoić tę potrzebę zgodnie z psim rytuałem. Dzięki takim ćwiczeniom uspokoiliśmy prawie wszystkie pieski na naszej trasie spacerowej; tu jednak wiem, że zostałabym posądzona o złośliwe prowokowanie szczekacza.

Dosłownie naprzeciwko zamieszkało niedawno kolejne psie dziecko ulicy - jeszcze mniejszy kundelek - Tomaszek - jak go sobie nazwałam. Nikczemny wzrost jednak nie stanowi żadnej przeszkody, żeby skutecznie kontrolować okolicę w promieniu kilkuset metrów – mój rewir - wchodzisz na własną odpowiedzialność. No masz, następny! Ten dla odmiany przedostaje się pod ogrodzeniem i rozszczekany biega samopas wzdłuż i w poprzek ruchliwej ulicy! Nikt nie reaguje na jego awantury, a atakowani są  wszyscy - piesi, rowerzyści i oczywiście psy. Nas oczywiście, pieniacz też nie ignoruje. Dookoła dom przy domu, samochód za samochodem, a w nich ludzie podziwiający to przedstawienie - zmagania nie dość, że z własnym, to jeszcze z cudzym psem. Z homo sapiens  nie da się załatwić sprawy polubownie, bo po prostu nikt nigdy się nie pojawia, żeby zdyscyplinować psa, zresztą… nawet gdyby zaistniała możliwość rozmowy, to z kim i o czym... Niefrasobliwość wobec własnego zwierzątka mówi wszystko o „opiekunach”; nie raz przyszło mi do głowy, że świetnie się bawią, przyczajeni w oknie za firanką. Trzeba więc sobie radzić samemu, a - jak się okazało - dogadanie się z psem może być o wiele łatwiejsze, skuteczniejsze i bardziej satysfakcjonujące. Wcześniej jednak sporo się nagłowiłam, jak tu ugryźć całe zagadnienie, żeby kundelek był syty i Misza cały, w przeciwnym razie nie wyściubimy nosa poza posesję, bo nieopodal trzeci, nomem omen, czarny charakter. (Zbiegiem okoliczności - Misza i jego solidarni w agresji „bracia”- wszystkie chłopaki czarno umaszczone.)

Tak więc, gdy kolejnym razem zadymiarz, Tomaszek zaczął biec w naszą stronę z zamiarem zaatakowania - krzyknęłam stanowczo: stój! Ku mojemu zdumieniu (szczerze wątpiłam w powodzenie, widząc zacietrzewienie malucha), zatrzymał się i... jakby zdziwił: a któż to się ośmielił?! Wówczas rzuciłam kawałek sera, który mam zawsze na podorędziu; również Miszy podsunęłam pod nos, żeby opanował emocje i zaczął pieska kojarzyć ze smakołykiem. Stoję cierpliwie i pilnuję, żeby Misza się „zachowywał”, jednocześnie obserwuję krewkiego malucha, który skonfundowany, zerka na mnie, na Miszę i na ser; synapsy ledwie nadążają z transmisją danych, trwa intensywna analiza - jak tu wyjść z twarzą... Jak mogła mi to zrobić! Wypadałoby dokończyć łobuzerskiego dzieła... ale i sprawdzić, co ona tam rzuciła...

Wreszcie ruszył - jakby w zwolnionym tempie, na sztywnych łapkach - ni to w naszą stronę, ni to w stronę sera - idzie; niby minął ser ale zaraz się zatrzymał i znów zerka na nas i na ser... powoli, majestatycznie, kontrolując nas wzrokiem - zjadł; ale jakby z obrażoną miną, jakby jego oczy i sylwetka mówiły:  nie myślcie, że mnie kupiliście. Rzuciłam kolejny kawałek, który też - powściagając entuzjazm - zjadł; nagrodzony został również Misza, po czym  powoli zaczęliśmy się oddalać. Kilka razy obejrzałam się za siebie – chuligan, całkowicie rozbrojony - nadal stał; oniemiały najwyraźniej usiłował poukładać sobie wszystko w główce.

Wiem, że nic nie wiem - uświadamia mi Sokrates - tym częściej, im jestem starsza... Wydawałoby się, że łakomczuch powinien był rzucić się na jedzenie, pochłonąć je i wrócić do swej napastliwości; ale nie - jakby kierował się jakimś kodeksem - jeśli mam trzymać fason i nadal atakować - nie wypada przyjmować łapówki; jeśli jednak się poczęstuję - głupio straszyć darczyńców. I wybrał tę drugą wersję zachowania. Gdy następnym razem zwietrzył nas z daleka - ruszył z miejsca, ale już nie z takim rezonem; krótkie, stanowcze: E! - ostudziło zadziorę. Znów otrzymał nagrodę, którą - krygując się wprawdzie - lecz przyjął. Misza także - bez zbędnego zakłopotania. Tak oto zawarliśmy pokojowy pakt o nieagresji i wzajemnym poszanowaniu. Z psem. Dla Miszy była to również cenna lekcja, teraz zamiast się rzucać - wyciąga głowę w kierunku (nie bójmy się tego określenia) kolegi po fachu i zgodnie z moimi oczekiwaniami - nawęsza. Tomaszek natomiast, pochwyciwszy nasz zapach, albo spokojnie leży, albo sobie truchta lub coś wącha, niby to nami się nie interesując; jedynie ukradkowo posyłane spojrzenie mówi: widzę was; gdy mijamy nawróconego łobuza, rzucam mu zawsze smakołyk, Miszy oczywiście także. I gra muzyka - wyjątkowo nie w gardle moich kochanych dwóch bohaterów. Inteligencja i reakcje psów są naprawdę niezrównane - gdyby nie życiowa przygoda pt. Misza - do dziś nie byłabym świadoma ich bogactwa.

O ironio, niemal identyczny w wyglądzie i napastliwym zachowaniu, trzeci już (!), rozrabiaka pobiera myto na drugiej naszej ulubionej trasie spacerów. Dostojnie brzmiące imię Hunter pasowałoby idealnie, mimo dyskretnej postury. Nigdy bowiem nie wiadomo, czy, kiedy i gdzie się zaczai i przypuści atak. Tak więc tu czasem można liczyć na to szczęście, że akurat  gdzieś w odosobnieniu regeneruje siły. No właśnie - liczyć na szczęście - czy tak to powinno wyglądać?  Jeszcze człowiek nie wyjdzie z domu, a już w stresie, czy zaraz z konieczności nie wróci, albo - jeśli, to w jakim stanie? Ludzieee, co z wami!  A swoją drogą, jak to trzeba uważać na życzenia - a nuż się spełnią; chciałam dla Miszy towarzystwa psów, to miałam… tylko, że drogi losie, myśmy się nie  do końca zrozumieli…

Ideałem byłoby, gdyby wszyscy psiarze wzajemnie szanowali siebie i psy kontrolując ich zachowanie. Niektórym jednak nawet się nie dziwię, że pozwalają na swobodny kontakt z pobratymcami swoim poczciwym pupilom, bo te są naprawdę łagodne i skore do przyjaznych relacji, a zachowanie takiego Miszy wprawia je w osłupienie. Ludziom mającym zrównoważone psy nawet nie przyjdzie do głowy, że może istnieć taki miszak.

Podczas jednego ze spacerów spotkaliśmy pana ze swobodnie biegającą jamniczką i labradorką, które oczywiście już podążały w naszą stronę. Stopień zapanowania Miszy nad sobą w takich sytuacjach zależy od paru czynników - m.in. od energii spotkanego psa i jego ruchliwości. Rozszczekany i rozbiegany - natychmiast niweczy wychowawcze sukcesy, tym bardziej, że Misza nie rozróżnia pomiędzy szczekaniem radosnym, a złowrogim. I tak oto jamniczka udaremniła możliwość pokazania się Miszy z tej lepszej strony. Już się rozhuśtał psychicznie... i na smyczy; uspokajam go tradycyjnie komendami - spójrz, siad, nie rusz, oraz smakołykami pod nosem. Jamniczkę pan odwołał, ale niezrażona labradorka, ufając swojej wrodzonej kulturze osobistej podchodzi spokojnie, majestatycznym krokiem, chcąc po psiemu zapoznać się z Miszą. Gdy węsząc, wydłużyła szyję, gwałtownik skoczył w jej stronę (oczywiście był na smyczy i nie zdołał tknąć suczki), a ta cofnęła się – wytwornie, z gracją i spojrzała wyniośle… z takim niesmakiem, dezaprobatą, że mnie w głowie zabrzmiało: pan jesteś prostak i cham! - ja to dosłownie usłyszałam. I po raz, nie wiem już który, zrobiło mi się  strasznie przykro, że ta Miszyna nie jest w stanie w pełni ustabilizować się emocjonalnie.

Innym, razem podczas spaceru na plaży, widzimy z daleka radośnie biegającego border collie. Jego ludzie zajęci sobą, nie zwracają uwagi na otoczenie - już wiadomo, że go nie przypną ani nawet nie zdyscyplinują. Niegdysiejszy Misza już by pyskował na kilometr, ale teraz uważnie obserwuje. I znów mam nieodparte wrażenie, że targają nim sprzeczne uczucia – skądś znajomy zew swobody, nieskrępowanego luzu i chęć dopełnienia psiego rytuału powitalnego, pchają go do pobratymca, z drugiej strony, wydobyte przez człowieka fiksacje - po wielokroć zapewne utrwalane nakazują gotowość do ataku - bo jeśli ja nie zaatakuję, to niechybnie zostanę zaatakowany. Nic to, że nadbiega rozbrykany młodzik, emanujący radosną energią - co potrafi właściwie odczytać każdy zsocjalizowany, dobrze traktowany pies. Ale oczywiście nie Misza. (Pewnie, że opiekunowie powinni przywołać, powinni nauczyć, że nie zawiera się znajomości z całym otoczeniem, bo kiedyś trafią na innego miszaka - nie tak pilnowanego, jak mój i może dojść do tragedii.) Tak więc wesołek z impetem podbiega, a Misza równie bezceremonialnie, lecz bynajmniej nieradośnie odpowiada, że sobie takich znajomości nie życzy. Wtedy collie staje - na pyszczku maluje się zaskoczenie i niedowierzanie; po ułamku sekundy podbiega do mnie (!), patrzy w oczy i natarczywie szczeka - wyraźnie mnie ochrzania: jak ty wychowałaś tego dzikusa?! I pobiegł beztrosko dalej, a ja zostałam z takim właśnie przekazem w głowie. Wiem, wiem - bronię się przed antropomorfizowaniem, ale są sytuacje, w których jakieś odczucie uderza, jak obuchem.

 

Misza w (niewielko)miejskim zgiełku 

Starałam się zanurzyć Miszę w jak największej ilości i różnorodności bodźców, toteż był zabierany „do miasta”, gdzie spacerowaliśmy wśród ludzi, psów przy osłodzie plasterków parówki. Testowałam różne warianty socjalizacji: zatrzymywanie się co kawałek, żeby dać chłopcu czas na osłuchanie się, opatrzenie i owąchanie, a innym razem zdecydowany przemarsz - czyli nauka ignorowania bodźców. Naszym celem były również sklepy - im gromadniej odwiedzane tym lepiej - ludzie zmieniający się jak w kalejdoskopie, wózki, rowery, psy, dzieci; ja stałam, Misza siedział i łowił intensywnie zapachy, dźwięki i obrazy. Bardzo dużo mu to dało - z czasem pierwotny problem poruszających się obiektów zniknął, pozostała „jedynie” uciążliwość agresji wobec piesków - tu nadal Misza nie przebierał w środkach wyrazu i w decybelach, ściągając na nas nieproszoną uwagę ludzi... 


Raz przy jednym z dyskontów miało miejsce niezwykłe zdarzenie. Koczujemy, jak zwykle, zatapiając się w bodźcach, i ćwicząc: gdy ktoś blisko nas przeszedł, a Misza zachował spokój - nagradzam. Nagle jak spod ziemi, wyrasta tuż przy nas podchmielony młodzian i nas zagaduje. Z oczywistych względów proszę o zwiększenie dystansu - daremnie i… niepotrzebnie, bo mój bodyguard spokojnie (!) siedzi. Opowiadam więc o nim; zaciekawiony chłopak słucha, zachwyca się psem… raptem pochyla się, rzuca do całowania i przytulania. Nawet będąc przygotowaną na taką ewentualność, nie byłabym w stanie zareagować, a co dopiero z zaskoczenia. Ku memu zdumieniu, Misza cierpliwie tkwił w objęciach, ani nie mruknął! Ale ja - sole trzeźwiące poproszę... Gdy chłopaki się wyprzytulały, poprosiłam nowego kumpla Miszy, żeby mu dał smakołyk - dla wzmocnienia przyjaźni.

Co zadziwiające - w innym czasie i miejscu (podczas jednego z psich spacerów) oraz inny, przypadkowo spotkany człowiek, ale też „pod wpływem” zagaił (dlaczego spośród wielu innych osób z psami wybrał akurat nas – może dlatego, że jak zwykle byliśmy na szarym końcu?). Gdy usłyszał historię Miszy, oczy mu się zaszkliły; gwałtownie uklęknął i porwał psisko w objęcia. Poznał swój swego... I tym razem Misza sprawdził się w roli pocieszyciela strapionej duszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz