Strony

VII

 

Przełomy

 

W przezwyciężaniu trudności pomagała mi wiedza z wielu źródeł – jednymi z najcenniejszych były: „Zapomniany język psów” Jan Fennell oraz seria szkoleniowych filmów wspomnianego Cesara Millana – prawdziwa uczta! Skarbnica wiedzy i umiejętności – psia akademia! Tym dwóm osobom zawdzięczamy nasze osiągnięcia – w imieniu swoim i Miszy dziękuję za rzetelną, cenną wiedzę.

 

Chodzenie na smyczy

Chodzenie na luźnej smyczy długo stanowiło problem, bo sobiepanek uparcie nie mógł przyjąć do wiadomości, kto tu dowodzi i że to nie on opiekunów wyprowadza na spacer, lecz odwrotnie. Jednak dzięki właśnie drobiazgowemu instruktażowi Cesara Millana udało mi się okiełznać uparciucha (i rozwiązać wiele innych problemów). Smyczoobroża - odpowiednio założona - doskonale zdyscyplinowała Miszę, zapobiegła niejednemu atakowi wobec innego zwierzęcia oraz udaremniła każdą próbę uwolnienia się. Osobnik pokroju Miszy musi dobitnie się przekonać, że zawsze jest lepszy - niż on - cwaniak; takiej właśnie informacji poprzez swoje działanie dostarcza smyczoobroża lub obroża z ograniczonym zaciskiem.

 

Nie taki Misza straszny

Konsekwencja w reagowaniu i nagradzaniu w końcu zaczęła przynosić efekty. Do psa wreszcie dotarło, że z człowiekiem da się również współpracować. Kiedyś na naszym ulubionym wrzosowisku wydarzyło się coś, co - sądząc po dotychczasowych wyczynach Miszy - nie mogło się skończyć pomyślnie. Mijamy właśnie panią zbierającą grzyby, a ta nas zagaduje i chce pogłaskać tego ślicznego, grzecznego pieska (ślicznego? - kiedy on tak wypiękniał? - gdy go pierwszy raz ujrzałam bynajmniej nie wywoływał takiego wrażenia - pomijając ubłocone i "zakleszczone" futro, był jakiś przysadziście  nieproporcjonalny; grzecznego? – czyżby efekty pracy wychowawczej stały się na tyle widoczne?). Oponuję i skrótowo przedstawiam Miszę... w nienajlepszym świetle. - Kocham psy i się nie boję - odpowiada kobieta. Ustaliłyśmy w takim razie, że każe mu usiąść i wtedy - dając nagrodę - pogłaska. Zadziałało koncertowo! Misza został nagrodzony pod pretekstem wykonania komendy, ale tak naprawdę chodziło o to, by wszedł w tryb pracy, starań o nagrodę i współpracy z obcą osobą, która ma się kojarzyć z samym dobrem. Jakby mnie kto na sto koni wsadził!  Dziękuję tej przypadkowo spotkanej osobie; to było przełomowe wydarzenie w naszym pełnym zmagań wspólnym życiu - wstąpiła we mnie nadzieja po miesiącach bezowocnej - jak myślałam - pracy. Marzyłam o czymś takim, ale nigdy nie odważyłabym się kogoś poprosić.

Za pewien czas sytuacja się powtórzyła z tą różnicą, że na pogłaskanie Miszy nalegała około dziesięcioletnia dziewczynka. Misza był już wtedy zaawansowanym „siadaczem” i łasuchem a swoim zachowaniem potwierdzał gotowość do współpracy - uszka po sobie, okrągłe oczy, łagodne, wyczekujące spojrzenie i... wykonany jeszcze przed komendą, falstartowy siad. Znów się powiodło; przy okazji dziecko dostało wskazówki, jak przygotować się na ewentualny kontakt z psem. Wszyscy w skowronkach.

Zawieranie znajomości poza domem to jedno, ale na swoim terytorium, to zupełnie inna sprawa. Jak to ugryźć (nie Miszy zębami)? – pilnie poszukiwany śmiałek chcący z własnej inicjatywy nawiązać kontakt z Miszą. Znalazła się - młoda dziewczyna, która przyszła do mnie w jakiejś sprawie. Misza oczywiście zamknięty, ale daje o sobie znać. Od słowa do słowa – nie boję się, proszę go wypuścić. Uzgodniłyśmy całą procedurę; Miszę prowadziłam na smyczy, żeby nie popędził co tchu do nieznanej mu osoby. Ponieważ wiedział, że ktoś jest i żeby zapobiec ekscytacji – podtykałam smakołyki pod nos. Popiskiwał, ciągnął na smyczy, przebierał niecierpliwie łapkami – zachowanie trudne do oceny – myślę, że możliwy był każdy scenariusz, a zwrot akcji mógł nastąpić w sekundzie. Postaliśmy więc chwilę przy gościu, żeby Misza miał czas zapoznać się z zapachem, ocenić sytuację i przekonać, że nikt nie ma złych zamiarów. Gdy się uspokoił (według miszowych standardów), znajoma wypowiedziała komendę siad, którą Misza posłusznie i ochoczo wykonał. Już miałam pewność, że „przeszedł na drugą stronę”. Oczywiście przyjął należną nagrodę i wyrazy sympatii w postaci głaskania. Dziękuję, droga Magdo!

Kolejny stopień trudności: gość na naszej(!) kanapie. Inna miłośniczka psów zastosowała z powodzeniem wszystkie procedury przy wejściu, po czym wyraziła chęć dzielenia kanapy z Miszą, wobec czego ten nie zgłaszał sprzeciwu. Poprosiłam znajomą, aby to ona od początku do końca pokierowała psem, wskazując mu, gdzie ma się położyć – i znów się udało! Obserwowałam uważnie Miszę, ale całe jego ciało było „na tak”; wprawdzie nie zasnął, ale zwinięty w kłębek uczestniczył w spotkaniu strzygąc uszami i patrząc spokojnymi oczami. Na takie poufałości jednak pozwalam tylko osobom, których umiejętnościom ufam. Jeśli ktoś mnie zapewnia, że lubi psy, ale jego mowa ciała zdradza niezdecydowanie – izoluję Miszę. Raczej już by nic nie wywinął, ale po co ryzykować. Niepewny człowiek wzbudza w zwierzętach lęk; wykona jakiś gest, który – a nuż przywoła na pamięć jakieś stare skojarzenie – i nieszczęście gotowe.

 

Psie spacery

Po jakimś czasie pojawiła się również nadzieja na uzdrowienie miszowych relacji z pobratymcami, gdy podjęto w mojej okolicy starania o utworzenie psiego parku. W ramach propagowania inicjatywy zaczęto organizować psie spacery, które odbywały się co sobotę przez kilka miesięcy. Z ogromną obawą, ale poszłam; nie mogłam zaprzepaścić takiej szansy. Na widok i zapach psów Misza oczywiście zaprezentował swój repertuar w pełnej krasie, więc trzymaliśmy się w ogonie pochodu, bo - tłumacz się tu ciągle za psa, usprawiedliwiaj jego wokal i zachowanie. Mimo wszystko podszedł do nas pan ze swoją starszą labradorką, która wprawdzie łypała na Miszę odbierając jego wrogą energię, ale była na tyle zdyscyplinowana, że się nie odezwała. Już zaczynałam tłumaczyć opiekunowi i ostrzegać, ale ten mnie szybko zgasił: niech się pani nie martwi, płyńmy z nurtem. Ponieważ dotychczas żaden pies nie ośmielił się maszerować tuż przy Miszy - chłopaka przytkało. Jak on miał się z pyszna! Co za mina, co za wzrok! Awanturnik na końcu (!) stada obok (!) innego osobnika – tak blisko i nic nie da się z tym zrobić! Wyczuwałam przez smycz sztywny chód, stłumione gulgoty i próby zbliżenia się do suczki, ale ponieważ szliśmy dziarskim krokiem, Misza nie miał wyjścia - też przebierał łapkami.  Po tym doświadczeniu nie przyszłam, a przyfrunęłam do domu! Wiedziałam! Wiedziałam, że to jest możliwe, tylko wymaga odpowiednich ludzi, okoliczności i organizacji! Dziękuję!

Kolejny spacer - ku memu szczęściu - przebiegł podobnie, ale podczas następnych  znów trzymaliśmy się samotnie na tyłach, bo naszych druhów nie było. Za którymś razem podszedł do nas sympatyczny młodzian z suczką owczarka niemieckiego. Znów ostrzegam, opowiadam historię Miszy, a ten mnie uspokaja - niech pani pozwoli na obwąchanie, będzie dobrze. Ponieważ wcześniej maszerowaliśmy już dłuższą chwilę, Miszę zaczęła intrygować ta sytuacja i psia towarzyszka; poniechał agresji i zaczął - w końcu po psiemu! -  interesować się jej zapachem. I rzeczywiście udało się - Misza uczestniczył w wymianie psich uprzejmości! Wprawdzie zjeżony - żebyście nie myśleli, że jestem taki łatwy - ale bezkolizyjnie! Co za szczęście! 

Jak zwykle - ogon na sztorc!; maleńka iskra i... ale smycz luźna, co bardzo ważne. Golden wyraźnie czuje napięcie prezentując uległość (z innymi pieskami radośnie sobie hasał bez smyczy). Ćwiczenie zakończyliśmy komendą: spójrz i nagrodą. Ufff! 

Agnieszko, dziękuję Ci - w tamtej chwili ogromnie wsparłaś nas swoją życzliwością i wyrozumiałością  przyczyniając się do postępów Miszy

 

My jak zwykle na szarym końcu, ale oto upodobał nas sobie towarzyski łakomczuch, który miał w tyle miszowe fanaberie; sprawiedliwie, na równi nagradzany  - chętnie nam towarzyszył (dopóki mu się nie znudziło)

 

Ale na tym koniec. Dopóki pieski były na smyczy, takie obwąchiwanki w miłej, pokojowej atmosferze były możliwe. Później psie spacery przeniosły się w miejsca, gdzie możliwe było odpięcie smyczy. I wtedy wypłynęła cała ludzka beztroska... Nikt się nie przejmował szaleńczymi gonitwami, znikaniem podopiecznych w zaroślach, podgryzaniem, powarkiwaniem, piskiem sponiewieranego szczeniaka. Zawadiaki szukały zaczepki wśród spokojnych psów, te spokojne były wytrącane z równowagi, a nieśmiałe i zagubione - jeszcze bardziej zestresowane. W pełni korzystały ze spaceru jedynie osobniki (i ich opiekunowie) mocne psychicznie, którym nie podskoczył żaden inny. Wielka szkoda... było tyle wspaniałych okazji do nauczenia psów dobrych manier; myślę, że dla psychiki niejednego skończyło się to źle. Nasi „cudotwórcy” niestety już więcej się nie pojawili. 

 

Mimo wszystko Misza i tym razem zaczął nawiązywać kontakt z kolejnym pieskiem - najwyrażniej przypadł mu do gustu młodziutki amstaff, z którym chętnie wymieniał obwąchiwanki w pełni akceptując bliskość młodzika; to było zadziwiające - ewidentnie rodziła się wzajemna sympatia. 

Od czasu do czasu nowy kolega pojawiał się przy nas  w towarzystwie siostry, ale to on cieszył się pełną akceptacją Miszy, to przy nim obniżał się ogon i znikała złowroga energia. Mogło z tego wykluć się coś cennego.   

Kumpel jednak korzystał w pełni z wolności - czemu trudno się dziwić - pojawiał się i znikał, a biedak Misza frustrował się przypięty do linki. Tak oto ledwie się zaczęła a już zakończyła nasza psia przygoda; los dał nam nadzieję i szyderczo się zaśmiał... To cenne doświadczenie utwierdziło mnie jednak w nieustającym przeczuciu, że to nie ja (a przynajmniej nie do końca) jestem tak beznadziejna, lecz  mam ograniczone "tylko" możliwości. Gdybym miała choć część takiego stada jak nieoceniony Cezar Millan... Misza wróciłby do swoich psich korzeni. 

Oczywiście psi park też nie powstał... mimo wielkiego zaangażowania inicjatorek.

 

Nauka nie idzie w las

Misza poczynił jednak ogromne postępy i już całkiem zadowalająco mijał pieski.  Lecz oto - masz obuchem w łeb! - przybiegną ci takie dwa rozszczekane yorki, osaczą miotającego się na smyczy psa i zniweczą te delikatne, jeszcze nieokrzepłe, zdobyte z takim trudem umiejętności, a ty jeszcze dokładasz starań, żeby rozpuszczone maluchy wyszły z tego bez szwanku - bo przecież to nie ich wina, że mają chamską paniusię, która uważa, że one mają do tego prawo... Jeszcze mi udziela cennych rad, że powinnam założyć kaganiec; tylko, że to nie mój pies podbiega do innych, bo nigdy na to nie pozwolę. Smycz, kaganiec, co jeszcze – może zbroja rycerska; a gdyby Misza miał kaganiec, to co, miał być chłopcem do gryzienia? Ty wstrętna, głupia babo, gdybyś wiedziała, ile złego wtedy narobiłaś...

Niestety takie dwa yorki w ciele jednego arcyzajadłego kundelka mamy w bliskim sąsiedztwie, a w jeszcze bliższym - sklep, do którego ów piesek chadza z „opiekunem”. Pozostawiony sam ze swymi agresorskimi instynktami siedzi i rozgląda się - kogo by tu zaatakować.  Kilka razy trafiło i na nas. Nie można nawet przypuszczać, że sam Misza mógł go sprowokować swoim spojrzeniem czy postawą, bo wyszliśmy zza rogu, niczego się nie spodziewając, a tu - jak wścieklizna nie rzuci się do miszowego zadu, gdyby mógł - rozszarpałby ofiarę.  Misza się miota się na smyczy, kręci jak na karuzeli; próbujemy się obronić, ale napastnik tańcuje sobie z nami jak chce - przyskakuje - kąsa i odbiega przeważnie na ruchliwą ulicę, bo tam nie sięgnie go Misza. Ze sklepu nieśpiesznie wychodzi „opiekun” – kolejny ignorant i udaje, że reaguje, a tak naprawdę nie kwapi się do pomocy. Imponuje mu to? Gdyby naprawdę zależało mu na spokoju własnym i otoczenia, przypinałby smycz i dyscyplinowałby pupila.

- On jest biedny, wzięty ze schroniska - to ma być argument przyzwalający na taką niefrasobliwość i bandytyzm? A Misza? - nawet do schroniska nie trafił, tylko poniewierał się gdzieś po świecie; a gdybym to ja jego tak puszczała... Tyle lat pracy, nerwów, starań... Oczywiście do psa nie mam pretensji - za niewłaściwe zachowanie zwierzęcia ZAWSZE odpowiada człowiek - nie doczytał, nie dopytał, nie poobserwował, nie nabył wystarczającej wiedzy i umiejętności, nie poświęcił podopiecznemu wystarczająco dużo czasu i uwagi itp itd. Gdy mnie ugryzł kiedyś koń, to też była wina człowieka - najpierw pierwszego posiadacza (bo przecież nie miłośnika!), który znarowił zwierzę, a potem moja, bo nie zachowałam należytej ostrożności. Ech, ręce opadają do kostek!

Gdy przechodzimy z Miszą obok posesji wspomnianego pieska, a ten jest na podwórku - oczywiście zapamiętale ujada. O dziwo, Misza zamiast podjąć wściekły dialog spogląda na mnie - dostaje smakołyk i maszerujemy dalej. Nie żywi urazy. Czyż to nie jest cudne? Jednak nauka w las nie idzie. Ale mogłoby być lepiej. Chętnie poszłabym o krok dalej - należałoby posadzić Miszę blisko ogrodzenia, dawać smakołyki, po to, żeby gospodarz podwórka (miszowy „bliźniak”) mógł do woli nawąchać się jego zapachu - zaspokoić tę potrzebę zgodnie z psim rytuałem. Dzięki takim ćwiczeniom uspokoiliśmy prawie wszystkie pieski na naszej trasie spacerowej; tu jednak wiem, że zostałabym posądzona o złośliwe prowokowanie szczekacza.

Dosłownie naprzeciwko zamieszkał niedawno kolejny bezprizornyj - mimo nikczemnego wzrostu, skutecznie terroryzuje ulicę w promieniu kilkuset metrów – mój rewir - wchodzisz na własną odpowiedzialność. No masz, następny! Ten, dla odmiany, przedostaje się pod ogrodzeniem i biega samopas; nikt nie reaguje na jego awantury, a atakowani są  wszyscy - piesi, rowerzyści i oczywiście psy. Na zadzie Miszy też już „pirania” wisiała. Z ludźmi  nie da się załatwić sprawy polubownie, bo po prostu nikt nigdy się nie pojawia, żeby zdyscyplinować psa. Trzeba sobie radzić samemu; dogadanie się z psem bywa często o wiele łatwiejsze i skuteczniejsze.

Gdy kolejnym razem ów dżentelmen zaczął biec w naszą stronę z zamiarem zaatakowania - krzyknęłam stanowczo stój! - zatrzymał się i... jakby zdziwił: a któż to się ośmielił?! Wówczas rzuciłam kawałek sera, który mam zawsze na podorędziu; również Miszy podsunęłam pod nos, żeby opanował emocje i zaczął pieska kojarzyć ze smakołykiem. Stoję cierpliwie i pilnuję, żeby Misza się „zachowywał”, jednocześnie obserwuję krewkiego malucha, który skonfundowany, zerka na mnie, na Miszę i na ser; synapsy ledwie nadążają z transmisją danych, trwa intensywna analiza - jak tu wyjść z twarzą... Jak mogłaś mi to zrobić! Wypadałoby dokończyć łobuzerskiego dzieła... ale i sprawdzić, co ona tam rzuciła...

Wreszcie ruszył - jakby w zwolnionym tempie, na sztywnych łapkach - ni to w naszą stronę, ni to w stronę sera - idzie; niby minął ser ale zaraz się zatrzymał i znów zerka na nas i na ser... powoli, majestatycznie, kontrolując nas wzrokiem - zjadł; ale jakby z obrażoną miną, jakby jego oczy i sylwetka mówiły:  nie myślcie, że mnie kupiliście. Rzuciłam kolejny kawałek, który też - powściagając entuzjazm - zjadł; nagrodzony został również Misza, po czym  powoli zaczęliśmy się oddalać. Kilka razy obejrzałam się za siebie – pieniacz, całkowicie rozbrojony - nadal stał, najwyraźniej próbując sobie wszystko poukładać w główce.

Wiem, że nic nie wiem - uświadamia mi Sokrates - tym częściej im jestem starsza... Wydawałoby się, że piesek powinien był rzucić się na jedzenie, pochłonąć je i wrócić do swej napastliwości; ale nie - jakby kierował się jakimś kodeksem - jeśli mam trzymać fason i nadal atakować - nie wypada przyjmować łapówki; jeśli jednak się poczęstuję - głupio straszyć darczyńców. I wybrał tę drugą wersję zachowania - gdy następnym razem zwietrzył nas z daleka - ruszył z miejsca, ale już nie z takim rezonem; krótkie, stanowcze: E! - ostudziło zadziorę - znów otrzymał nagrodę, którą - "krygując się" wprawdzie - lecz przyjął. Misza także - bez zbędnego zakłopotania. Tak oto zawarliśmy pokojowy pakt o nieagresji i wzajemnym poszanowaniu. Z psem. Dla Miszy była to również cenna lekcja, teraz zamiast się rzucać - wyciąga głowę w kierunku (nie bójmy się tego określenia) kolegi po fachu i zgodnie z oczekiwaniami - nawęsza. Piesek natomiast, pochwyciwszy nasz zapach, albo spokojnie leży, albo sobie truchta lub coś wącha i tylko posyła nam spojrzenie mówiące: widzę was; gdy go mijamy, rzucam mu zawsze smakołyk, Miszy oczywiście także. I gra muzyka. Reakcje psów są naprawdę niezrównane - gdyby nie życiowa przygoda pt. Misza - do dziś nie byłabym świadoma ich bogactwa.

Ideałem byłoby, gdyby wszyscy psiarze wzajemnie szanowali siebie i psy kontrolując ich zachowanie. Niektórym jednak nawet się nie dziwię, że pozwalają na swobodny kontakt z pobratymcami swoim poczciwym pupilom, bo te są naprawdę łagodne i skore do przyjaznych relacji, a zachowanie takiego Miszy wprawia je w osłupienie. Ludziom mającym zrównoważone psy nawet nie przyjdzie do głowy, że może istnieć taki miszak.

Podczas jednego ze spacerów spotkaliśmy pana ze swobodnie biegającą jamniczką i labradorką, które oczywiście już podążały w naszą stronę. Stopień zapanowania Miszy nad sobą w takich sytuacjach zależy od paru czynników - m. in. od energii spotkanego psa i jego ruchliwości. Rozszczekany i rozbiegany - natychmiast niweczy wychowawcze sukcesy, tym bardziej, że Misza nie rozróżnia pomiędzy szczekaniem radosnym, a złowrogim. I tak oto jamniczka udaremniła możliwość pokazania się Miszy z tej lepszej strony. Już się rozhuśtał psychicznie... i na smyczy; uspokajam go tradycyjnie komendami - spójrz, siad, nie rusz, oraz smakołykami pod nosem. Jamniczkę pan odwołał, ale niezrażona labradorka ufając swojej wrodzonej kulturze osobistej podchodzi spokojnie, majestatycznym krokiem chcąc po psiemu poznać się z Miszą. Gdy węsząc wydłużyła szyję, arogant skoczył w jej stronę (oczywiście był na smyczy i nie zdołał tknąć suczki), a ta cofnęła się – wytwornie, z gracją i spojrzała wyniośle… z takim niesmakiem, dezaprobatą, że mnie w głowie zabrzmiało: pan jesteś prostak i cham! - ja to dosłownie usłyszałam. I po raz, nie wiem już który, zrobiło mi się  strasznie przykro, że ta Miszyna nie jest w stanie w pełni ustabilizować się emocjonalnie.

Innym rzazem podczas spaceru na plaży widzimy z daleka radośnie biegającego border collie. Jego ludzie zajęci sobą, nie zwracają uwagi na otoczenie - już wiadomo, że go nie przypną, ani nawet nie zdyscyplinują. Niegdysiejszy Misza już by „pyskował” na kilometr, ale teraz uważnie obserwuje. I znów mam nieodparte wrażenie, że Miszą targają sprzeczne uczucia – „skądś” znajomy zew swobody, nieskrępowanego luzu i chęć dopełnienia psiego rytuału powitalnego pchają go do pobratymca, z drugiej strony, „wydobyte” fiksacje - po wielokroć zapewne utrwalane nakazują gotowość do ataku - bo jeśli ja nie zaatakuję, to niechybnie zostanę zaatakowany. Nic to, że nadbiega rozbrykany młodzik emanujący radosną energią - co potrafi właściwie odczytać każdy zsocjalizowany, dobrze traktowany pies. Ale oczywiście nie Misza. (Pewnie, że opiekunowie powinni przywołać, powinni nauczyć, że nie zawiera się znajomości z całym otoczeniem, bo kiedyś trafią na innego miszaka - nie tak pilnowanego, jak mój i może dojść do tragedii.) Tak więc wesołek gwałtownie podbiega, a Misza równie gwałtownie, lecz bynajmniej nieradośnie odpowiada, że sobie takich znajomości nie życzy. Wtedy piesek odbiega - na pyszczku maluje się zaskoczenie i niedowierzanie; po ułamku sekundy podbiega do mnie (!) szczekając - wyraźnie mnie ochrzania - jak ty wychowałaś tego dzikusa?! I pobiegł beztrosko dalej, a ja zostałam z takim właśnie przekazem w głowie. Wiem, wiem - bronię się przed antropomorfizowaniem, ale są sytuacje, w których jakieś odczucie uderza, jak obuchem.

 

Misza w (niewielko)miejskim zgiełku 

Starałam się zanurzyć Miszę w jak największej ilości i różnorodności bodźców, toteż był zabierany „do miasta”, gdzie spacerowaliśmy wśród ludzi, psów przy osłodzie plasterków parówki. Testowałam różne warianty socjalizacji: zatrzymywanie się co kawałek, żeby dać chłopcu czas na osłuchanie się, opatrzenie i owąchanie, a innym razem zdecydowany przemarsz - czyli nauka ignorowania bodźców. Naszym celem były również sklepy - im gromadniej odwiedzane tym lepiej - ludzie zmieniający się jak w kalejdoskopie, wózki, rowery, psy, dzieci; ja stałam, Misza siedział i łowił intensywnie zapachy, dźwięki i obrazy. Bardzo dużo mu to dało - z czasem pierwotny problem poruszających się obiektów zniknął, pozostała „jedynie” uciążliwość agresji wobec piesków - tu nadal Misza nie przebierał w środkach wyrazu i w decybelach, ściągając na nas nieproszoną uwagę ludzi...

Raz przy jednym z dyskontów miało miejsce niezwykłe zdarzenie. Koczujemy, jak zwykle, zatapiając się w bodźcach i ćwicząc: gdy ktoś blisko nas przeszedł a Misza zachował spokój - nagradzam. Nagle wyrasta przy nas jak spod ziemi podchmielony młodzian i zagaduje mnie o Miszę - trochę o nim opowiadam; chłopak zachwyca się psem… raptem pochyla się i rzuca do całowania i przytulania. Nawet będąc przygotowaną na taką ewentualność, nie byłabym w stanie zareagować, a co dopiero z zaskoczenia. Ku memu zdumieniu Misza ani nie mruknął - ale ja! - sole trzeźwiące poproszę... Gdy chłopaki się wyprzytulali - poprosiłam nowego kumpla Miszy, żeby mu dał smakołyk - dla wzmocnienia przyjaźni.

Co zadziwiające - w innym czasie i miejscu (podczas jednego z psich spacerów) oraz inny człowiek, ale też „pod wpływem” zagaił (dlaczego spośród wielu innych osób z psami wybrał akurat nas – może dlatego, że jak zwykle byliśmy na szarym końcu?). Gdy usłyszał historię Miszy, oczy mu się zaszkliły; gwałtownie uklęknął i porwał psisko w objęcia. Poznał swój swego... I tym razem Misza sprawdził się w roli pocieszyciela strapionych dusz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz