Strony

II

Jak to się zaczęło? 
 
 
Wchodzę rano do szkoły (byłego  miejsca pracy), a tu na środku korytarza pies otoczony przez uczniów, spośród których jedni chcą go głaskać, inni próbują wyprosić delikatnie popychając. Zachowania ryzykowne jak na obcego czworonoga, ale ten nie wykazuje odrobiny agresji, zapiera się spuszczając głowę - ewidentnie prezentuje stanowczą,  lecz jednak uległość. W końcu nieszczęśnik znalazł się na podwórku, lecz nie miał najmniejszego zamiaru wracać skąd przyszedł - przeciwnie znów szukał możliwości wejścia do budynku. 
 
Zaczęły się lekcje, a ja - jak zwykle w podobnych przypadkach - rozpoczęłam rozpytywanie i poszukiwania opiekunów; mogłam dysponować czasem trochę inaczej niż pozostali nauczyciele, gdyż pełniłam wówczas dodatkową funkcję w szkole. Łudziłam się, że - jak to już bywało - piesek wymknął się z domu i przybiegł za uczniem - wówczas dzwoniło się do rodziców i ci odbierali uciekiniera. A może jakiś powsinoga zamarudził chwilę przy szkole - poznaczy teren i pobiegnie dalej szukać wiatru w polu. Niestety, tym razem nikt nie miał pojęcia, czyje to może być zwierzę. W końcu natrafiłam na osobę, która widziała, jak ktoś w sąsiedniej miejscowości wyrzuca tego psa z samochodu; kto, co, kiedy, tablice rejestracyjne? - nie sposób było się dowiedzieć.

Bezpański pies nie ma racji bytu na terenie szkoły, słyszę więc z boku: dzwoń po hycla! (dlaczego sama nie dzwonisz?!). Serce podskoczyło mi do gardła, trysnęły łzy... O nie! ja do tego ręki nie przyłożę. Poczekajmy jeszcze - proszę, poruszę niebo i ziemię, żeby mu znaleźć dom. Zaczęłam chodzić po szkole i rozpuszczać wici - prosiłam uczniów, aby zapytali rodziców o zgodę na przygarnięcie psa, lub przekazali dalej informację: dom dla psa pilnie poszukiwany!  Zwracałam się do pracowników, do znajomych... Tak, tak popytają, poszukają, zastanowią się - jutro dadzą odpowiedź. Czułam, że w większości są to obietnice na odczepnego i coś mi mówiło: nie uda się.

Tymczasem przemyciłam włóczęgę cichcem do swojego gabinetu - gościna została przyjęta z ogromnym entuzjazmem zamanifestowanym szerokim machaniem ogona. Nakarmiony i napojony dosłownie runął na podłogę i natychmiast zasnął w pobliżu drzwi. Ponieważ obowiązki wzywały, musiałam wielokrotnie przechodzić koło niego - siłą rzeczy bardzo blisko, bo pomieszczenie małe; nie powiem, że bez obaw. Martwiłam się też, czy nie podniesie rabanu, gdy pójdę na lekcję; zrobiłam kilka prób wychodząc na krótko - cisza, za każdym razem zastawałam „susła” tak, jak zostawiłam, jakby w ogóle nie zauważał mojej krzątaniny.

Lekcję odbywałam w innej części szkoły, więc nie mogłam stwierdzić, czy rzeczywiście mój gość zna zasady savoir vivre, czy tylko nic nie słychać z powodu dużej odległości. Ponieważ  nikt o nim nie wiedział (zniknął z oczu, więc zapanowało przekonanie, że chyba jednak sobie poszedł), byłaby niezła chryja, gdyby się ujawnił. A jeśli w panice zacznie demolować pomieszczenie?... Była to najdłuższa lekcja w moim życiu. Wracam. Im bliżej jestem, tym mocniej wali mi serce; czuję jak powiększają mi się uszy. Cisza. Tak szalał, że wzięli zapasowy klucz i go wypuścili? A może wyskoczył przez okno? Niemożliwe, przecież przed wyjściem upewniałam się jeszcze, czy je zamknęłam. Na korytarzu nikt nie czeka, żeby mi zmyć głowę... Otwieram drzwi, a psisko śpi w najlepsze, tak jak je zostawiłam; spojrzało tylko przez uchylone powieki, machnęło ogonem - a, to ty i znowu udało się na spotkanie z Morfeuszem. Kolejne wysoko premiowane zachowanie; mamy już: łagodność w stosunku do dorosłych, do dzieci, do zwierząt - zupełnie zignorował kotka na podwórku, no i ostatni hit - zostaje sam bez protestu. Rewelacja - adopcyjny ideał!

Czas mija, zbliża się koniec pracy, a tu tłumu chętnych do pomocy ani za drzwiami, ani za oknami nie widać. Co robić? Naiwnie przesuwałam moment powrotu do domu, aż dłużej  już się nie dało. Ponieważ pies pojadł, pospał, odpoczął po kilku godzinach przebywania w zamknięciu, ochoczo wybiegł na dwór. Może nabrał sił i wróci do swoich, a z tym wyrzuceniem z samochodu to była jakaś konfabulacja? „Zabezpieczyłam” mu wikt na wieczór i ze ściśniętym gardłem pojechałam do domu.

Dlaczego dotychczas nie brałam pod uwagę siebie? Otóż nie opłakaliśmy jeszcze dobermanki, która odeszła niespełna rok wcześniej - wprawdzie dom strasznie opustoszał, mimo iż została jeszcze równie kochana jamniczka, ale w naszych sercach rozpanoszył się nieznośny, nie do utulenia żal. Znów (podobnie jak po stracie pierwszej suczki) powiedziałam sobie: nigdy więcej psa, one za krótko żyją; nie mam siły na przeżywanie za jakiś czas kolejnego rozstania! Postanawiać możesz wiele, ale gdy staniesz twarzą w mordkę z problemem, spojrzysz w te niewinne oczy, dostrzeżesz ewidentne ślady poniewierki… to po tobie.  

Oczywiście aż do następnego ranka nie zaznałam spokoju; czas leciał, a myśl o przygarnięciu stawała się coraz bardziej natrętna. Postanowiłam: jeśli nikt się nie zgłosi, jeśli jutro przyjadę i zastanę psa przed szkołą – zabiorę go do domu. Zapakowałam szelki po dobermance, smycz, legowisko i następnego dnia z duszą na ramieniu pojechałam do pracy.

Był.

 Pani z obsługi zdała mi relację, jak to się znów pojawił - pojadł, popił, położył przed szkołą i przespał do rana. Przybiegł do mnie natychmiast – już byliśmy starymi kumplami. Oczywiście co do opiekuństwa nic się od poprzedniego dnia nie zmieniło, więc postanowienie weszło w życie. Powtórzyłam „przemytniczy” scenariusz, żebym nie musiała cały dzień wyglądać przez okno – jest czy gdzieś poszedł, bo skoro słowo się rzekło, to był już mój, a moje psy nigdy samopas się nie włóczyły. Oczywiście, gdy go wyprowadzałam na krótkie spacery, bynajmniej nie zamierzał gdzieś się oddalać – wydawał się wręcz emanować szczęściem, że oto ma w końcu swojego (!) człowieka, ale mógłby się udać na jakąś nieodległą włóczęgę akurat w porze mojego powrotu do domu i co wtedy? Rzecz jasna jeszcze biłam się z myślami i liczyłam z faktem, że znajdzie się stroskany opiekun – tak byłoby najlepiej – pies wraca do swoich a ja mogę dalej pielęgnować swoją żałobę po dobermance i oddać się trosce o chorą starowinkę jamnisię.

A propos rozpaczy po stracie psa: kiedyś na moje nigdy więcej psa odpowiedziano mi: to jest twój egoizm - tyle zwierząt czeka na dom! Zabolało, ale przemyślałam i przyznałam rację, bo przecież to nieprawda, że zdradzamy (jak uważałam)  nasze ukochane zwierzątko – ono zawsze będzie w naszych sercach. Jeśli tymczasem los nam zesłał istotę w potrzebie tu i teraz, to pomoc z naszej strony jest obowiązkowa. Nie można zasklepić się w żalu i tkwić uczuciowo w miejscu, czyli de facto cofać się; życie rzucając wyzwania domaga się działania z naszej strony, każe nam jednocześnie wyjść ze skorupy – i to jest najwłaściwsze. A korzyść obopólna, chociaż… może to być nie od razu takie oczywiste. Najwyraźniej było mi przeznaczone takie właśnie antidotum; do końca dnia nikt o kundla się nie upomniał. Tak więc łapka w rękę i zaczęliśmy wspólną wędrówkę przez życie.

 


Do samochodu przekonaj psa 

O ile pies domagał się kontaktu z człowiekiem - dosłownie kleił się do nogi, tak wobec wszelkich nieodzownych czynności związanych z transportem zamanifestował zdecydowany sprzeciw. Zakładaniu szelek, umieszczaniu (z męską pomocą) dzikiego mustanga w samochodzie i przypinaniom nie było końca. Akcja przebiegała w warunkach wysokiego ryzyka - w każdej chwili przecież mógł „uciąć"... ludzi i ich starania. O dziwo, nawet nie zmarszczył nosa. Cudem zamknęłam w końcu bezpiecznie bagażnik (spokojnie! - półka w yetim została zdjęta, tak więc nieszczęśnik siedział w business class). Z tym siedział  to nie przesadzajmy - przez całą drogę (14 km) słyszałam jeden wielki tumult, piski, skomlenie i szarpaninę. Czyżby sponiewierane zwierzę upatrywało w całym tym przedsięwzięciu kolejnego podstępu, kolejnej zdrady człowieka? Ledwie w główce zaświtała nadzieja, psisko uwierzyło w swoje szczęście, a tu znów wywózka, znów porzucą?.. 


Wprawdzie udało mi się dotrzeć do celu, ale chłopak był już z szelek… wyswobodzony; szczęście, że przy okazji zaplątał się w smycz, bo wystrzeliłby jak z procy i tyle bym go widziała. Znów więc zmagania, żeby okiełznać rumaka i doprowadzić do weterynarza. Tu badanie, usuwanie mnóstwa kleszczy, szczepienie i ocena wieku na około 4 lata.

 

W domu 

 


 

Znów z przebojami dotarliśmy w końcu do domu, gdzie kundel wylądował od razu w wannie. Bez protestów (!) pozwolił się wykąpać i wysuszyć. Zanim został wpuszczony „na pokoje”, musiał odbyć około tygodniową kwarantannę, jako że mieliśmy jeszcze 17-letnią schorowaną jamnisię, Korinę (dla przyjaciół - Korcia/ Korisia), a nie wiadomo było, gdzie kloszard się włóczył i z czym miał styczność. Izolacja zupełnie mu jednak nie przeszkadzała – mięciutkie, własne (!), ciepłe legowisko, dach nad głową, troska człowieka, regularna micha, spokój podczas snu – tylko się delektować! Za obecnością domowników wcale nie tęsknił – najwyraźniej regenerował siły po (nie wiadomo jak długim) czasie poniewierki. Oczywiście gdy sobie pospał, był zapraszany (tak właśnie, bo wcale się nie kwapił) na podwórko, ale tu nie wiedział co z sobą począć. Jedynie spacery stanowiły rysę na idealnym obrazie nowego członka rodziny, gdyż ten rwał przed siebie jak w zaprzęgu.

Nazwałam sierotę Misza, bo właśnie z niedźwiadkiem mi się skojarzył, gdy ujrzałam go pierwszy raz. Pochwyciłam wówczas charakterystyczny grymas, jaki w ułamku sekundy przemknął przez pyszczek - jakby dobrotliwy „uśmieszek”. Wszystkie moje dotychczasowe psy miały takie skojarzeniowe imiona, a że już jeden „Misio” w domu jest, ten czworonożny otrzymał owo imię w wersji jeszcze popularniejszej. Nomen omen - poczciwa, łagodna natura psa wydawała się być oczywista. Trzymał się swojego legowiska w korytarzu, nie domagał się wpuszczenia do innych pomieszczeń; nieśmiało, wręcz niechętnie wychodził na podwórko oddalając się zaledwie na parę metrów i szybko wracając; nie interesowało go, co jest wokoło. Ochoczo zostawał sam; gdy wracaliśmy po dłuższej nawet nieobecności, dom „nadal stał”, wnętrze również nienaruszone; pies wstawał ziewający z posłania. Rzekłbyś: anioł; aż za spokojny. Ta arcypoprawność - zwłaszcza jeśli chodzi o niebrudzenie i nieniszczenie czegokolwiek nasuwała mi nieodpartą myśl, że psisko chce tylko świętego spokoju i swojego miejsca na ziemi; wręcz miałam wrażenie, że chce zostać w domu – wy załatwiajcie swoje ludzkie sprawy, a ja tu sobie na was poczekam.

Czas przybycia Miszy zbiegł się z wymianą okien, co oznaczało kręcenie się obcych ludzi po całym domu i ogrodzie. Nie stanowiło to jednak najmniejszego problemu - pies łasił się do wszystkich i rozdawał wdzięki. 

Po kwarantannie cały dom stanął przed Miszą otworem, ale i tym razem nie rzucił się węszyć i eksplorować; przeciwnie - powściągliwością i „kulturą” mógłby zawstydzić niejednego człowieka. Starowinkę Korcię ujrzał pierwszy raz w momencie, gdy usiłowała się podnieść - przednie łapki już stały, a tylne odmawiały posłuszeństwa. Zanim pomyśleliśmy, Misza doskoczył do jamniczki i podsuwając nos pod jej brzuszek usiłował ją podnieść. Padliśmy na kolana!

Mijały dni, a Misza był wciąż „nieśmiały”, choć powoli wzrastało jego zainteresowanie otoczeniem. Nadal był wzorowym lokatorem - nie brudził, nie niszczył; charmant wobec Korisi. W domu znów zapanowała zasada (jak przed kilkunastu laty przy dobermance wziętej z fatalnych warunków): nie narzucać się psu, nie domagać się jego przyzwolenia na głaskanie i przytulanie – z czasem sam zacznie się upominać o pieszczoty; niech w swoim tempie oswaja się z nową rzeczywistością i uczy w niej funkcjonować.

 

Schorowana Korcia w trakcie wygrzewania  kręgosłupa lampą; Misza - wierny towarzysz niedoli



1 komentarz:

  1. Czytam ponownie. Opowiadanie o niezwyczajnym profesorze Miszy, choć bardzo smutne, wzruszające do łez - jest godne miana pracy naukowej! Daje wszechstronną wiedzę nie tylko miłośnikom zwierząt. Oby chciano ją stosować!

    OdpowiedzUsuń