Strony

VI

 

Poskramianie złośnika

czyli jak pracowaliśmy

 

Z jednej strony strasznie było żal psiska, gdy tylko sobie człowiek wyobraził, przez co najprawdopodobniej przechodziło, z drugiej jednak jego krnąbrność nie dawała wiele czasu na rozpamiętywanie. Staraliśmy się traktować Miszę z maksymalną wyrozumiałością, lecz bez przyzwolenia na niesubordynację, co oznaczało konsekwentne reagowanie na równie konsekwentny opór psa wobec posłuszeństwa. Najgorsze, że z Miszą nie sposób było nawiązać jakikolwiek kontakt - na próbę dotyku sztywniał i sposobił się do ugryzienia; na spojrzenie człowieka jego oczy odpowiadały dzikimi błyskami; słowa-komendy jak siad, stój, idziemy itp. owiewały tylko jego uszy nie wywołując żadnych skojarzeń z oczekiwaną czynnością, a każdą zachętę do współpracy - zabawę, naukę czegokolwiek -  traktował jako wyzwanie, pretekst do rzucenia się z zębami na człowieka. Jest oczywistym, że świat  ludzi i zwierząt wiele różni, ale pewnie drugie tyle łączy; natomiast pies Misza  sprawiał wrażenie, jakby był zanurzony w zupełnie innym wymiarze - nieokiełznanej dzikości i całkowitej kontestacji; pierwszy pies w moim życiu, do którego nie wiedziałam, jak dotrzeć. Jednego byłam pewna: tylko łagodna, ale stanowcza nieustępliwość w tolerowaniu agresji, cierpliwość, konsekwencja i nastawienie psychiczne  na nierychłe (!) efekty daje szansę na jakiekolwiek rezultaty wychowawcze.

Co wzbudzało w Miszy sprzeciw i agresję? Wszystko. Każda sytuacja w każdym miejscu – w domu, na podwórku, na spacerach, w samochodzie – wymagała non stop koncentracji. Trzeba było starać się przewidywać, jak Misza może w danej sytuacji zareagować, obserwować jego mowę ciała, starać się wyprzedzać reakcje i korygować niepożądane zachowanie – skoro już do niego doszło. A przez pierwsze miesiące dochodziło nagminnie.

 

1. Misza w białym domku

Wchodzę do domu – „wita” mnie „gospodarz pełnym pyskiem" nie cztero- lecz dwunożny, bo przednie łapy są w natarciu - drapią i odbijają się ode mnie; zębiska łapią za ręce i testują uścisk; starte siekacze mają ostre brzegi, więc tym więcej zadają bólu. Wszystko odbywa się w rytmicznych, szybkich podskokach w akompaniamencie powarkiwań i pisków - jakby mieszaniny paniki i ekscytacji. Protesty i próby okiełznania dzikusa oczywiście wzmacniają tylko jego reakcje. Pozostaje tylko złapać psa na tyle umiejętnie, by uniknąć ugryzienia i podrapania i przeczekać, aż się uspokoi. Grizli to drugie imię Miszy.

 

Nauka komendy: siad

 Jedna z wielu szkoleniowych zasad mówi: jeżeli zakazuje się czegoś psu,  należy dać coś w zamian, przekierować uwagę z niepożądanego zachowania - np. na jakąś komendę; w ten sposób zwierzę się uczy, czego nie akceptujemy, a jakiego zachowania oczekujemy. W przypadku ekscytacji przy drzwiach (i w wielu innych sytuacjach) bardzo pomocna jest komenda: siad. Oczywiście najpierw trzeba ją zrozumiale wdrożyć. Więc przystąpiłam do nauki - a właściwie rozpoczęłam starania - bo psi umysł był tak zablokowany i nastawiony na jedyny - agresorski repertuar - na wszelkie okazje, że nie sposób było się przez to przebić. Pierwszym więc wielkim wyzwaniem było nie uczenie komend, lecz wyciszenie psa; spowodowanie, by przestał się wiercić, kręcić, podskakiwać, powarkiwać, podszczypywać i łapać za ręce. (W takich pląsach towarzyszył każdemu, kto poruszał się po domu.) I spróbuj tu człowieku  zacząć jakąkolwiek naukę, skoro nie jesteś w stanie spowodować, żeby to stworzenie po prostu spokojnie stanęło i spojrzało w twoim kierunku. Gdzie się wyłącza Miszę?!

 

Z dzisiejszej perspektywy oceniam to tak:

Dotychczasowi „opiekunowie" umieli jedynie koncertowo zaburzyć psią psychikę; nie potrafili psa wychować - jasno zakomunikować, czego oczekują; raczej sami nie mieli o tym pojęcia. Najgorsze jednak jest to, że narazili zwierzę na wiele urazów fizycznych i psychicznych oraz towarzyszących temu negatywnych skojarzeń; tak wyśrubowali bodźce, że sami przestraszyli się swego „dzieła". W takim otoczeniu pies nurza się w chaosie i cierpieniu. Więc jaki ma być? - rozedrgany umysł - rozedrgane ciało i odwrotnie.

Po drugie: pracując z psem, chcąc go czegoś nauczyć -  siłą rzeczy gestykulujemy, pochylamy się, patrzymy mu prosto w oczy, wyciągamy ręce, okazujemy entuzjazm - krótko mówiąc - pełnia dynamiki. Dla psa bez „przeszłości" nie stanowi to problemu, bo nie  wywołuje złych skojarzeń, nie zwiastuje cierpienia. Ale takie miszaki - w każdym geście, w każdym (nie)werbalnym przekazie, z którego człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy - mogą doszukiwać się potencjalnego zagrożenia - znów ktoś nastaje na moją psią osobę, więc trzeba wyprzedzić atak - atakując. (Wyobraźmy sobie, że rozkoszujemy się osławioną proustowską magdalenką, a tu ktoś nas boleśnie szczypie - czar pryska - od tego momentu ciasteczko tego typu staje się dla nas na zawsze symbolem owego niemiłego zdarzenia.) Najgorsze jest to, że nie znając przeszłości psa, nie mamy pojęcia,  jakie są jego „antymagdalenki", czym możemy mu się „narazić". A w grę wchodzi dosłownie wszystko - wszelkie bodźce zapachowe, węchowe, dotykowe, dźwiękowe, ruchowe - bo „pomysłowość" (nie)ludzka w zakresie głupoty i okrucieństwa, to jedyne królestwo, które nie ma granic.

Cóż więc począć w tej sytuacji? Działać - z wyrozumiałością ale konsekwentnie, asertywnie i wytrwale; bez użalania się nad psem (mimo, że to naprawdę trudne).

Gdy uczę komendy siad, podsuwam pod nos smakołyk, ale nie daję - pies się cofa, aż opada na zad - w tym momencie wypowiadam słowo: siad i daję smakołyk. Skutkuje to bardzo szybkim skojarzeniem przybranej pozycji ze słowem, z udziałem nagrody. Ale nie u Miszy... jemu zbliżająca się ręka bynajmniej nie kojarzy się z przyjemnością - taką rękę się gryzie! Co z tego, że trzyma pachnącą parówkę - do zablokowanego umysłu to nie dociera...

W kolejnym etapie nauki zapach smakołyku, owszem przebił się do świadomości, lecz nie dotarło, że aby go pozyskać - trzeba się wykazać. Ledwo wysuwam rękę - tylko zaczynam ten gest - Misza błyskawicznie doskakuje domagając się kąska. Atak - nie atak... ale nosi znamiona wymuszenia rozbójniczego; w dodatku wiąże się z bólem wielonarządowym (u mnie), bo w swej gwałtowności Misza nie przebiera w środkach angażując cały swój arsenał: siłę „odskoczną", zęby i silne łapy zbrojne w pazury.

W końcu po niezliczonych próbach, koślawo zaczynało  coś wychodzić. Usiadł - chcę dać nagrodę - już raptusiewicz wstaje - nie mogę dać, bo nagrodzę wstawanie, a rzecz polega na tym, żeby wstrzelić się w zachowanie, o które nam chodzi. Jeszcze raz - staram się wyprzedzić podniesienie zadka; udaje się częściowo; znów próba, kolejna i kolejna... Udało się - obopólny zachwyt! Powtarzamy, żeby rozpocząć etap utrwalania... i wracamy do punktu wyjścia.

Gdy już zrozumiał komendę, starałam się wydłużać czas siedzenia o kilka chociaż sekund - nie - już leciał, bo przecież nagroda się należy. Wprawdzie zaczął pojmować, że bliskość i współpraca z człowiekiem mogą być przyjemne a nawet dawać wymierne korzyści, lecz jego gwałtowność i niecierpliwość wciąż stały na przeszkodzie ku zrównoważonym i stonowanym relacjom. Istna mordęga!

 

Rytuał przy drzwiach wejściowych

 

W opanowaniu psa przy drzwiach w momencie wpuszczania ludzi do domu, bardzo przydaje się rytuał złożony z komend: cofnij, siad, czekaj - gdy pies się uspokoi - otwieramy drzwi pilnując, żeby nadal czekał;  przywitaj się - udzielamy pozwolenia opanowanemu zwierzęciu. Jeśli to my wchodzimy do domu, uchylamy najpierw szparkę  w drzwiach posiłkując się tymi samymi komendami i wchodzimy, gdy pies się uspokoi;  często, w początkowej fazie nauki próbuje nas „zagadywać", domagając się uwagi - ignorujemy! Możemy głaskać i przemawiać obdarowując swoją uwagą dopiero, gdy psina jest dłuższą chwilę spokojna - zwątpiła w powodzenie swoich umizgów, np. poszła sobie na legowisko, sapnęła niepocieszona i położyła się. Poprowadzony w ten sposób pies tak wytęża umysł, tak się skupia na poszczególnych zadaniach, że na skakanie i - nomen omen - obłapianie ludzi nie ma już ochoty, a głaskanie i chwalenie na koniec całego rytuału stanowi sowitą nagrodę i jasny komunikat, że tak zapracowuje się na atencję.

Oczywiście zawsze należy edukować psa ilekroć zachodzi potrzeba; wiek nie stanowi przeszkody - jednak im starszy osobnik, tym większa trudność polegająca „jedynie" na tym, iż zwierzę potrzebuje więcej czasu - na zrozumienie, że zaczynają panować nowe porządki i na wyzbycie się starych nawyków oraz utrwalenie nowych. Uczenie psa czegokolwiek (oczywiście dobrego) stanowi z kilku względów wielką wartość: wzmacnia i buduje psychicznie psa, daje obu stronom przydatne umiejętności - a co najważniejsze - wzmacnia więź z opiekunem. Przy okazji dochodzi do powstania rytuałów, dzięki którym zwierzę wie, czego od niego oczekujemy w danej sytuacji, co z kolei zapewnia mu psychiczną równowagę. Im wcześniej  zacznie się naukę, tym lepiej - a jeśli od wczesnego szczenięctwa, to tym większe są szanse na uzyskanie „efektu pisklęcia", dla którego pierwszą ujrzaną po wykluciu istotą jest przedstawiciel innego niż jego mama gatunku. Chodzi o to, że gdy już na etapie malucha wdrażamy do posłuszeństwa - młodzikowi, który nawet jeśli wejdzie w fazę „buntu nastolatka” rzadziej przychodzi do głowy, żeby się sprzeciwiać porządkowi narzuconemu przez opiekunów; „Czym skorupka...”

Niestety ta „skorupka” trąci samymi narowami, więc niezmordowanie dzierżę  kaganek oświaty... a Misza co i rusz gasi płomień.  Jednak nie ze mną te numery, trudny Miszo - nie wiesz, na kogo trafiłeś! Uczymy się kolejnych elementów rytuału przy drzwiach. Każdy z osobna - i w innym miejscu niż drzwi, zaczyna nam wychodzić - oczywiście z takim mozołem, jak nauka siad. Już Misza rozumie poszczególne komendy, wykonuje je, ale gdy tylko usłyszy dzwonek do drzwi - wpada w szał; nic do niego nie dociera, znowu dzikie oczy, warkot, piski, skoki, dyszenie – tylko mi otwórz, a już ja dopadnę intruza... Podtykam pod nos pachnące parówki, ale nie daję, bo nie mogę nagradzać niesubordynacji, jednak wściekłość zatyka nozdrza i uszy, paraliżuje umysł. Jedyne wyjście - wziąć 18 kilo psa na ręce i wynieść „do ostygnięcia”. Oczywiście izolacja jest największym błędem, ponieważ pies będzie z nią kojarzyć każde przybycie kogokolwiek, do (jego!)  domu; poza tym - odseparowany - nie ma możliwości uczenia się zachowań ludzi i jak sam ma się wśród nich odnaleźć; jest skazany na bycie wiecznym dzikusem. Rzecz jasna wszystkiego mam już dość, a widok Miszy staje mi się coraz bardziej wstrętnym... Ale nie, nie mogę się poddać! - przecież to nie jest wina tego biedaka... Idę po niego - zakładam smyczoobrożę, podtykam parówki usiłując utrzymać Miszę przy nodze na luźnej smyczy - z akcentem na usiłując, bo tak naprawdę to prowadzę rozjuszonego gladiatora, którego uszy i nos utwierdzają w przekonaniu, że ktoś wkroczył na jego terytorium (w końcu gościa trzeba było wpuścić – ileż może czekać). Wchodzimy do pokoju - i znów usiłowania: siad, spójrz... a miszak się gotuje. Ratunkuuuu!

Wyjdź!

Nieokrzesanie Miszy sprawiedliwie obejmowało swą brutalnością wszelkie osoby, obszary życia i miejsca. Każda próba korekty zachowania, próba przekazania komunikatu - czego ludzie oczekują od psa - spotykała się z równie stanowczym i jasnym sprzeciwem zamanifestowanym wspomnianymi „efektami specjalnymi". Nieszczęśnik nie dawał szansy ludziom, ale przede wszystkim sobie...

Nasze życie zostało wywrócone do góry nogami. Gdy Misza obrósł w piórka, rozpanoszył się po całym domu usiłując przejąć kontrolę nad każdą sytuacją. To ON musiał być pierwszy przy drzwiach, przy stole, na kanapie, na podwórku, na spacerze; starał się przewidzieć, gdzie człowiek się skieruje i wyprzedzić jego ruch. Stałe towarzystwo psów, ich rozbrajające zabiegi o uwagę i urocze wszędobylstwo, to dla nas norma - psy  po to są, by się delektować ich obecnością... ale sobiepaństwo Miszy,  było czymś zupełnie innym - ewidentna dyktatura! Chodząca, a raczej wiecznie skacząca do gardła „wścieklizna"!

 Kuchnia - wiadomo - tu każdy pies chciałby trzymać łapę na pulsie, a raczej pyszczek  na spadających okruszkach. Nie inaczej Misza, lecz - ta bida, ta chodząca nieśmiałość sprzed kilku tygodni - tak  z czasem się rozzuchwalił, że gdzie człowiek, tam i on - przyklejony do nogi, rywalizujący o zasoby i gotowy do ich przejęcia ; ledwie coś spadło, kapnęło - już chaps!  - jak na polowaniu. Odpowiedź na każdą próbę  wyproszenia była zawsze ta sama - skakanie, drapanie i szeroko rozumiane nomen omen pyskowanie - czyli charakterystyczne, kłótliwie brzmiące szczekanie oraz gryzienie. Na początku - jak zawsze - próbowałam dotrzeć słowem i gestem, ale komenda wyjdź tylko rozjuszała uzurpatora i prowokowała do skoku i ataku.

W końcu zastosowałam dyski treningowe Johna Fishera, których - z pozoru niewinnego - dźwięku psy nie lubią; akcesorium (kilka małych, luźno połączonych, metalowych „talerzyków" ) - właściwie użyte - świetnie się sprawdza - nawet w przypadku takiego miszadła. Aby Misza nie kojarzył niemiłych dźwięków ze mną (ważne!), a ze swoim wejściem - jeszcze lepiej - ze zbliżaniem się do kuchni, zaczajałam się na niego tak, by mnie nie widział; gdy tylko posłyszałam jego kroki, potrząsałam dyskami. Wiał jak oparzony... ale nie dowierzał i wracał; potrzebował wielu powtórzeń i forteli z mojej strony, żeby w końcu zaniechać kuchennego procederu.

 

Na kanapie siedzi Misza

Wśród miłośników Reksów, Smyków i Zagrajów1 istnieje niepisany podział na ludzi, którzy śpią z psami i tych, którzy się do tego nie przyznają. Ponieważ znam niewiele sytuacji w życiu, które by niosły ze sobą tak nieskalany błogostan, jaki daje wtulenie się w psie futro, pozwalam od zawsze na wylegiwanie się „na otomanach” i delektuję się zaszczytem psiej bliskości i zaufania. Miszo, zapraszam! Ale... Hola! Hola! Warczymy? Strzelamy błyskawicami? Atakujemy? Nie! Dopóki piesek nie przyswoi sobie, że tu karty rozdaje człowiek - niczego nie osiągnie jako awanturnik.

 

Zasada jest taka: pozwalamy psu na takie zachowania, nad którymi panujemy; w przypadku wspólnego wypoczynku, który powinien być komfortowy dla obu stron - pies nie ma prawa nawet krzywo spojrzeć, gdy człowiek zmienia pozycję, każe psu się posunąć czy zeskoczyć. Każdą odmowę kwitujemy krótko i zwięźle: zejdź! Oczywiście ta bezczelność człowieka wywołuje jeszcze większą awanturę - i to nie tylko w przypadku takich miszaków „z przeszłością”. Mimo, że możemy sobie właśnie obejrzeć pięknie obnażone ząbki, musimy bezzwłocznie wyegzekwować podporządkowanie się naszego podopiecznego. Oczywiście na początku pies nie zna znaczenia słowa zejdź - wówczas „pomagamy" mu opuścić kanapę i w momencie, gdy łapki dotykają podłoża, dołączamy komendę - kojarząc słowo z czynnością. Takie konsekwentne postępowanie przemawia do psiej wyobraźni natychmiast: nie opłaca się fikać; w końcu tego miejsca jest tyle, że wystarczy i dla człowieka... Nie ma to, jak „ukarać" odbierając przyjemność - działa naprawdę bardzo szybko. Często wystarczy zaledwie kilka powtórzeń - i kompromis osiągnięty; jeszcze czasem psina „dla zasady” mruknie, sapnie - jakby lekko obrażona, ale już wiadomo, że „zgodziła się” na przyjęcie nowych zasad.

Czym podyktowane jest takie zachowanie? - pies odpowiada agresją, gdy czuje się zagrożony. Żądając zrobienia miejsca - intonujemy to w określony sposób (mogący wzbudzić strach - bo my sami jesteśmy zdenerwowani), gestykulujemy, patrzymy prosto w psie oczy (co w psim języku oznacza wyzwanie do walki), pochylamy się itp. – krótko mówiąc - wysyłamy mnóstwo sygnałów niewerbalnych, z których działania nie zdajemy sobie sprawy, a które pies może odebrać jako zagrożenie. Jeśli przestraszymy się za pierwszym razem, gdy „odpyskuje” i nie rozwiążemy należycie problemu - przegraliśmy w dwójnasób: my nie nauczyliśmy podopiecznego, jak ma się zachować, za to on właśnie się dowiedział, że to działa - przestraszyłem człowieka. Tak właśnie pies przejmuje kontrolę, destabilizuje nasze życie... „podcinając kanapę”, na której siedzi.

Jeżeli jednak opanowaliśmy sytuację, nie obrażajmy się bezsensownie na zwierzę – „co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr” - trzymajmy się tej maksymy, ilekroć odniesiemy choćby najmniejszy sukces wychowawczy; pamiętajmy też zawsze o tym, że celem psiego sprzeciwu (nieważne w jakiej formie) nie jest sprawienie nam zawodu czy przykrości (to nie te kategorie myślenia!), lecz o-z-n-a-j-m-i-e-n-i-e: boję się, człowieku, coś robisz nie tak. Zamiast więc żywić urazę zapewnijmy poczucie bezpieczeństwa, a gdy pies przekona się, że człowiek jest stabilny i przewidywalny - obdarzy opiekuna zaufaniem i w główce nie zakiełkuje nawet myśl o zagrożeniu.

 

Ale nie w przypadku Miszy. A przynajmniej nie tak szybko… Jego ufność i wiara w człowieka zostały tak pokiereszowane, że moja nadzieja na wypracowanie czegokolwiek pozytywnego - zamiast rosnąć - oddalała się, coraz bardziej ustępując miejsca rozpaczy i zwątpieniu. Jednak - mimo tych „pyskówek” i ataków – pracowaliśmy. Wpadaliśmy co i rusz w dołki szkoleniowe - są efekty, pojawia się nadzieja, a za dzień, dwa stare narowy przypominają się ze zdwojoną siłą...

Kolejna uciążliwość polegała na tym, że o ile mnie zaczęło się już coś udawać, pozostali członkowie rodziny byli nadal wrogo traktowani; poza tym doszedł nowy problem - przy mnie „nie wolno” było usiąść... Chce się wyć! Wiedziałam jedno: nie mogę się poddać, bo jeśli - to co? Schronisko? - nie ma mowy! Kto pomoże temu nieszczęśnikowi, jeśli nie ja. Tylko chciałabym trochę odpocząć... Ale jak, skoro życie się toczy, a psie jestestwo domaga się na każdym kroku zaangażowania na 200%, czyli konsekwentnych reakcji na uporczywe „nieokrzesanie”. I były te reakcje i korekty, lecz w momentach mojego skrajnego wyczerpania przybierały formę, która nie napawa dumą. O żadnym „urlopie” od wychowywania nie mogło być jednak mowy, bo oznaczałoby to wielki krok wstecz - pies upewniłby się co do słuszności swoich zachowań i tym bardziej by się przy nich upierał. Tak więc „powłócząc nogami” brnęłam ku lepszej wspólnej przyszłości... która nawet nie majaczyła na horyzoncie. Pracujemy więc nad odstraszaniem „intruzów”, którzy ośmielili się usiąść obok mnie. A raczej próbowali usiąść.

 

Przy każdym niepożądanym zachowaniu psa kluczową rolę odgrywa natychmiastowość reakcji. Gdy usiądzie na nas komar, to my - pac! - nie zastanawiamy się, tylko reagujemy. O analogiczne, natychmiastowe odruchy reagowania chodzi również w szkoleniu; natychmiastowość bowiem stanowi dla psa jednoznaczny przekaz, że tego konkretnego zachowania nie akceptujemy.

Jeszcze cenniejsza jest umiejętność wyprzedzenia niepożądanego zachowania; trzeba stać się bystrym obserwatorem, ale „chcieć - to móc”. Pies bowiem zanim przejdzie do działania, sygnalizuje to na różne sposoby – „mówi ciałem” – ostrzega – czego z kolei człowiek przeważnie nie dostrzega lub interpretuje błędnie. Jeśli psie sygnały są notorycznie ignorowane, wówczas pies atakuje „bez ostrzeżenia” – jak twierdzi człowiek. Sygnały nadal są, tylko bardziej subtelne - w ułamku sekundy pojawia się błysk w oku, ruch uszu, zmiana sylwetki itd., a rolą człowieka jest to dostrzec, odpowiednio zinterpretować i wstrzelić się z reakcją. Dlatego, jeśli zależy nam na solidnych efektach szkoleniowych, powinniśmy się postarać choć w części być tak bystrzy, jak pies.

 

Starałam się i ja. Tak więc, gdy ktoś zamierzał przysiąść się do mnie, obserwowałam Miszę - postawione uszy, wielkie źrenice, klata do przodu - mimo pozycji leżącej - ewidentnie przygotowuje się do ataku. Kiedy powinnam zareagować? - gdy tylko pies „tężeje”, czyli ledwie zaczyna się zmieniać jego sylwetka i spojrzenie. Ostre, krótkie nie! wytrąca z amoku… każdego psa, tylko nie Miszę. Usiłowanie ataku skutkowało więc „wyskoczeniem” z kanapy i z pokoju - dla ostudzenia łepetyny. Po paru minutach powtarzaliśmy - zrozumiał szybko, że mu się nie opłaca „bycie sobą” i starał się opanować. Ale gdy jednego dnia już wszystko poszło zgodnie z oczekiwaniami, następnego – powtórka z rozgrywki: pies - człowiek; trzeba było jeszcze wielu ćwiczeń przypominających i utrwalających.

 

Takim uzurpatorskim zachowaniem niejeden pies sterroryzował dom. Sytuację pogarsza często fakt, że najbardziej stanowczą osobę w domu, jedyną, wobec której pies czuje respekt - z tego powodu rozpiera taka duma, że nie zamierza korygować pupila, co z kolei temu ostatniemu dodaje siły i utwierdza w przekonaniu, że „intruzów” należy przepędzać. Wielki błąd! W imię miru domowego, harmonii a przede wszystkim bezpieczeństwa wszystkich domowników, osoba uznawana przez psa za lidera powinna stanowczo zareagować – zakomunikować, że tego nie akceptuje – „tak nie będziemy się kolegować!”.

Kolejnym krokiem powinna być indywidualna praca każdego z domowników – każdy powinien sam wypracować sobie własne relacje z psem – relacje w których będzie liderem. Również nieco starsze dziecko jest w stanie to osiągnąć. Być może dotychczasowy ludzki „jedynowładca” poczuje się zdetronizowany, za to każdy domownik poczuje się pewniej i lepiej widząc, że może sam poradzić sobie z psem.  Wbrew pozorom nie jest to tak trudne – wystarczy uwierzyć w siebie i zawsze z jednakową konsekwencją, stanowczością i determinacją r-e-a-g-o-w-a-ć na niepożądane zachowanie. Jest oczywiste, że pies będzie początkowo bronił dotychczasowego status quo (człowiek też obawia się i nie lubi zmian); jednak zwierzę nie wie, że wytyczenie granic, wprowadzenie jasnych reguł – co dozwolone, czego nie akceptujemy -  porządkuje jego świat, pokazuje jego miejsce w rodzinie i uspokaja umysł; dopiero takie relacje przynoszą obu stronom prawdziwą, czystą radość. Jest jedno „ale” – człowiek musi się napracować.

 

Nam pozostało jeszcze jedno „kanapowe” wyzwanie: przyzwolenie na pogłaskanie, przytulenie się do leżącego psa... ooo, to już inna inszość. W tym jednak przypadku Misza dostał wolną łapę. Jeśli zachowywał spokój, nikt niczego od niego nie chciał - był całkowicie ignorowany. W ten sposób dawaliśmy mu czas na utwierdzenie się w przekonaniu, że jest bezpieczny. Spoglądałam tylko ukradkiem - unikając kontaktu wzrokowego, czy aby mu coś nie chodzi po głowie. Byłam przekonana, że jeśli staniemy się godni jego zaufania, to i dostąpimy zaszczytu skrócenia dystansu.

 

Inne zwierzęta w domu

 

Z racji moich dodatkowych zajęć, bywały u nas inne psy. Misza musiał być z oczywistych względów zamykany, nad czym ogromnie ubolewałam, bo siłą rzeczy zaprzepaszczaliśmy mnóstwo świetnych okazji do resocjalizacji. Niestety - psi waria(n)t pewnej słynnej śpiewaczki (której brak wokalnych predyspozycji zupełnie nie przeszkadzał w publicznych popisach) wydawał takie jęki, piski, skowyty; szczekał, dyszał drapał, rzucał się na drzwi, że przyprawiało to o obłęd. Nie raz słyszałam kąśliwe: - Jaką on jest wizytówką?! Ludzie pomyślą, że zajmujesz się cudzymi psami, a nie panujesz nad własnym! Racja! Ale większość ludzi ma „normalne” psy, ze standardową przeszłością, a TEN jest nie-zwykły - po przejściach. (Poza tym w szkoleniu innych psów odnosiłam naprawdę spore sukcesy.) Wobec braku innych możliwości zastosowałam kong - doskonałą pomoc w takich i analogicznych sytuacjach. Rodzaj zabawki pobudzającej myślenie i kreatywność psa.

 

Zamysł jest taki: wewnątrz należy umieścić jakiś pokarm tak, aby jego wydobycie zmuszało do myślenia i było średnio trudne; średnio - czyli po kilku próbach psu musi się udać wydobyć zawartość, inaczej zniechęci się i straci zainteresowanie - a co najgorsze - zwątpi w siebie i w przyszłości nie będzie chciał podejmować tego typu wyzwań.  W zależności od kształtu konga można wysmarować jego wnętrze serkiem topionym czy jakąś inną smakowitością, albo włożyć pyszne, pachnące kąski, np. plasterki parówki, żółtego sera itp. (niektórzy też wykazują wielką kreatywność i pieką „ciasteczka” z wątróbki i czego tam jeszcze; ja - nie; jako absolutny leń i antytalent kulinarny posiłkuję się parówkami i serem); najważniejsze w tym wszystkim: żeby obiecująco pachniało i pysznie smakowało zachęcając do działania.

Zanim jednak zostawimy psa samego z gumową zabawką, trzeba sprawdzić, czy wszystko należycie przemyśleliśmy i przygotowaliśmy - zbyt małym a śliskim od śliny kongiem zwierzę może się udławić (!); sprawdzamy też, czy smakołyki wypadają z należytą częstotliwością - ma być to lekko utrudnione, ale nie niemożliwe. Wysmarowanie czymś wnętrza konga ma dodatkową i wadę i zaletę. Mianowicie trudniej go doczyścić, jednak niekwestionowanym plusem jest fakt, że pies jest zmuszony do wylizywania - a czynność ta działa kojąco na psie nerwy (np. spowodowane rozłąką).

Gdy podamy pierwszy raz kong - zostawmy psu wolną łapę. Obserwowanie coraz to odważniejszych poczynań - od nieśmiałości po pasję;  budzenia się świadomości: jakie oto szczęście mnie spotkało; te pacnięcia łapką, turlanie nosem, podrzucanie, gryzienie, drapanie, przytrzymywanie zabawki i zniecierpliwione zaglądanie do środka, te emocje: jak to wydostać - to wszystko stanowi również dla człowieka przecudne doświadczenie. A pies po takich umysłowych i fizycznych wygibasach jest tak zmęczony, że tylko napić się wody i rąbnąć na wyrko. I o to chodziło. Żeby uniknąć utuczenia, uwzględnijmy takie „kongowanie” w dobowej dawce żywieniowej.

W niejednym domu pies je „raz dziennie” - od rana do wieczora - czyli miska jest zawsze pełna (najczęściej - o, zgrozo!) suchej karmy... Poważny Błąd! Opchany pies odmawia współpracy; rozleniwione ciało i umysł nie podejmą wyzwania, jakim jest kong. Chcąc osiągnąć konkretny cel szkoleniowo - wychowawczy, zadbajmy, żeby pies miał motywację będąc lekko głodnym. Pamiętajmy o regularnym myciu konga, żeby nie lęgły się na i w nim bakterie ani pleśnie.

 

Na czas izolacji kong doskonale się sprawdził, ale jak to w przypadku Miszy  - proces wyciszania trwał dość długo i przebiegał etapami. Początkowo nerwus pracował gorączkowo nad wydobyciem smakołyków w self-akompaniamencie poszczekiwania, popiskiwania i powarkiwania – smaczne kąski chętnie przyjmę, ale się śpieszę, bo tam za drzwiami jest wyzwanie. Mijały miesiące; w którymś momencie nastąpił przełom - Misza zaczął łagodnieć i stopniowo się  wyciszać, aż w końcu przywykł. Jednak na tyle zdołał mi zakodować tę swoją nerwową hałaśliwość, że gdy pierwszy raz uświadomiłam sobie jej brak - pobiegłam sprawdzić, czy „koncertmistrzowi” coś się nie stało. Wszystko było w porządku; stopniowo więc zaczęłam testować opanowanie Miszy bez zabawki, która z czasem przestała być konieczna.

Równoległym problemem było zachowanie furiata tuż po opuszczeniu miejsca odosobnienia. Czując zapach obcego psa (którego w domu już nie było), wpadał w szał; za pierwszym razem dałam się zaskoczyć - nie znając takiego psiego wariactwa - i nie zareagowałam, zresztą nawet bym nie zdążyła. Rozgorączkowany, dyszący Misza popędził za zapachem usilnie szukając intruza – to było, jak szarża rozwścieczonego byka; w gardle gotowała mu się mieszanina pisku warkotu i szczekania, oczy miał dzikie i przekrwione, ogon na sztorc; w amoku roztrącał wszystko na swojej drodze. Chciałam powstrzymać szaleńca – skoczył na mnie – ugryzł, podrapał, złamał okulary. Węsząc miotał się po pokoju; nos zawiódł go do pojemnika na śmieci z uchylną klapką – wcisnął głowę – wyjął razem klapką i obręczą na szyi. Dopiero to go ostudziło; usiadł. Zaczął „wracać na ziemię”… Jakie to doświadczenia zakorzeniły się w umyśle, jakich to traumatycznych przeżyć trzeba, aby sam niewinny zapach nieznanego, nieobecnego nawet psa wywołał tak zajadłą agresję?  


"Wścieklizna" z klapką od pojemnika na szyi - tak bardzo chciał dopaść psa, po którym    został już tylko zapach

 

Od tego momentu wdrożyłam całą procedurę wypuszczania. Najpierw uchylałam drzwi nie pozwalając wyjść, gdy w końcu usiadł - dostał smakołyk. Ponieważ o utrzymaniu awanturnika przy nodze mimo pachnących parówek nie było mowy, zakładałam również smycz. Tak wśród wariactwa, pisków, wyrywania się i miliona korekt wchodziliśmy do pomieszczenia, gdzie wcześniej był inny pies. Tu znów miały miejsce niekończące się usiłowania wyciszenia rozedrganego umysłu i bulgoczącego gardła - poprzez komendy i nagrody. Ile to trwało - nie jestem w stanie określić, tym bardziej, że żadna poprawa zachowania nie następuje z dnia na dzień, więc trudno ją uchwycić; raczej są to maleńkie kroczki, które sto razy się cofną, zanim efekt się utrwali; w każdym razie na widoczny, zadowalający (jak na Miszę) rezultat trzeba było pracować kilka... lat.

Na całe szczęście wyjątek stanowiły wszelkie sytuacje dotyczące jamniczki - Korcia była  niezmiennie traktowana z należytą estymą. Na kanapie Misza kładł się tuż przy niej, wręcz przytulał; towarzyszył w kuśtykaniu po domu (na zewnątrz już nie wychodziła, mimo że jeszcze udało się ją podleczyć), jakby otaczał ją troską; o jakichkolwiek agresywnych czy choćby dominacyjnych zachowaniach nie było mowy. I to był TEN SAM Misza! Zawdzięczaliśmy to temu, jak sądzę, że zastał Korcię będąc w stanie oszołomienia i dezorientacji w swoim nowym życiu. Gdy później okrutne doświadczenia zaczęły coraz dobitniej o sobie przypominać, jamniczka nie była już postrzegana jako pies – w nowym (czy też starym – chwilowo przytłumionym) rozumieniu Miszy – a jako „stały element” domostwa. Poza tym działało „prawo pierwszego wrażenia”, które w miszowym umyśle utorowało drogę opiekuńczości i wzbudziło impuls: nie może wstać - trzeba jej natychmiast pomóc. No właśnie! – pomóc, a nie: zabić! (mimo że sama natura domaga się eliminacji słabych osobników). Czy taki jest „pierwotny”, prawdziwy Misza; dobry pies o gołębim sercu?

 

Zabiegi pielęgnacyjne

 

„Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga”, czyli zaglądajmy do duszy nie zaniedbując ciała

 

Zabiegi pielęgnacyjne to nieodzowny element dobrostanu zwierzęcia. Ileż to psów - również tych kochanych i przytulanych - cierpi z powodu zaniedbań człowieka, których ten nawet nie jest niekiedy świadom. Niewyczesany podszerstek  zbija się i filcuje ciągnąc skórę - w skrajnych przypadkach powstaje spilśniona skorupa, z powodu której pies cierpi ból - napięty włos, brak dostępu powietrza, pasożyty skórne, owrzodzenia, rany... Długi włos wśród paluszków, między poduszkami łapek - w połączeniu z piaskiem i drobnymi kamyczkami tworzy raniące, sfilcowane kulki; poklejona odchodami sierść pod ogonem - nierzadko kolejna „skorupa” - to kolejne źródło odparzeń, ran i bólu. A jeśli psina - karmiona jakimiś „cudami” powodującymi rozwolnienia - w dodatku jest otyła (niestety częste zjawisko), to nawet nie może sama sobie zrobić porządku. Tragedia! Dlatego skóra  powinna być regularnie kontrolowana, a sierść czesana - im dłuższy włos, tym skrupulatniej - od samej skóry, nie tylko po wierzchu. I nie tylko obszary „do głaskania” - cały pies jest nasz. Czesać należy również psy krótkowłose - oczyszcza się je z brudu i kurzu, usuwa martwy włos i naskórek a dodatkowo fundujemy zwierzęciu masaż i poprawiamy ukrwienie; jest to zarazem okazja do przeglądu pod kątem pasożytów. Dzięki regularnej pielęgnacji pies ma włos elastyczny i jedwabisty; jeśli pozwala na to rodzaj okrywy - pięknie się błyszczy (pod warunkiem, że jest należycie karmiony), a kąpieli wymaga tylko (pomijając kwestie groomerskie), gdy się „wyperfumuje”, lub zażyje kąpieli błotnych.

Pazury - kolejny równie ważny, co bagatelizowany element psiej pielęgnacji. Byłoby dobrze, gdyby mógł je przycinać sam opiekun, jednak nie jest tu tak, jak w przypadku czesania, że wystarczy „tylko” nie pociągnąć, żeby nie bolało; tu potrzebna jest wiedza: jak zbudowany jest pazur oraz kiedy i w jaki sposób ciąć. Pies skaleczony raz - może nam wybaczy, ale kolejny błąd poskutkuje panicznym strachem i odmową współpracy.

Zęby - jeszcze łatwiejsze do zaniedbania, bo mało widoczne - a przynajmniej te ich partie, na których gromadzi się osad. Jeśli nie widać - to problemu nie ma... A jest i to bardzo poważny, bo kamień nazębny powstaje już we wczesnej młodości psa i bardzo szybko się nawarstwia, rujnując szkliwo, dziąsła i cały organizm, przysparzając zwierzęciu wielkiego bólu. Zaniedbania stomatologiczne nie zawsze są wynikiem braku zainteresowania i dobrej woli opiekuna, lecz faktu, że nie wdrożył pupila w porę oraz w odpowiedni sposób do przeglądu i czyszczenia zębów. Gdy dziąsła już krwawią, a pies jest cierpiący - tym bardziej nie pozwoli, aby ludzki wzrok „sięgnął” zranionych miejsc.

 „Pies śmierdzi” - słychać pogardliwe i niesprawiedliwe oskarżenia, wobec których zwierzę jest absolutnie bezradne i niewinne. Doglądnięte i wypielęgnowane nie „emanuje”. Jeśli jednak – oznacza to alarm ze strony chorych uszu, oczu, zębów czy odbytu; a może to skołtuniona, wiecznie wilgotna, pełna mikrobów sierść (łapki żądzą się własnym prawami – fizjologii).

Dzięki regularnym kontrolom można uniknąć wielu zdrowotnych oraz wychowawczych problemów. „Wystarczy” oswoić z zabiegami – są wówczas traktowane jako coś naturalnego; jeśli pies jest cierpliwie wdrażany od szczeniaczka - nie zaznaje przy tym bólu i strachu - nie zna szarpania futra, krwawiących pazurów; szarpaniny, wrzasków i bicia - pozwala na wszystko. A jeśli tym procedurom towarzyszą smakołyki, to na widok grzebienia, szczotki (również do zębów), obcinaczy do pazurów i wszelkich innych akcesoriów sam będzie się ustawiał; nawet przyniesie je z własnej inicjatywy. Natomiast „ubocznym efektem” takiej współpracy jest jeszcze silniejsza więź i porozumienie.

Z powyższych względów Misza nie miał wyjścia - musiał nadrobić zaległości w higienicznej edukacji. Jako że pies „nietykalny” - bez smakołyków nie podchodź! Mimo, że miał pod nosem aromatyczną parówkę, kładł się, wymykał, łapał za ręce, wił się i skręcał - piszcząc przy tym i powarkując; próbował ugryźć i uciec. Najważniejsze w tym chaosie było to, aby strach i panika ustąpiły miejsca myśleniu - że warto się skupić i popracować nad zdobyciem nagrody. Ale to trwało i trwało - jak długo? - wiele miesięcy, zanim Misza przekonał się, że nic mu nie grozi.

Gdy już zapach nagrody zdołał na kilka sekund przekierować uwagę Miszy (słowo: skupienie byłoby nadużyciem) - dotknęłam go grzebieniem. Za to, że pozwolił się dotknąć, dostał smakołyk i pochwałę. Największa trudność polegała na tym, aby wstrzelić się w sekundę spokoju tego spanikowanego piskorza, żeby pojął, za co jest nagradzany; żeby powstał w jego umyśle schemat: pozwoliłem się dotknąć, uczesać - dostałem nagrodę; czyli czesanie = przyjemność. Kiedy zdołałam wreszcie wyczesać całego psa - nie pamiętam; długo byliśmy na etapie pojedynczych muśnięć. Próbowałam też użyć szczotek, ale skutek był ten sam, a nawet w przypadku drucianej - jeszcze bardziej opłakany; skoro jednak okazało się, że psisko ma śrut pod skórą od co najmniej szyi po zad - protesty stały się tym bardziej uzasadnione.

Analogicznie zdobywaliśmy kolejne bastiony. Aby obejrzeć zęby, najpierw dotykałam pyszczka i nagradzałam, w kolejnym kroku - uchylałam fafle i nagradzałam. W następnym etapie udawało mi się ujrzeć co nieco wyłącznie przy uchylonych faflach, ale były to „pozwolenia” na ułamki sekund - i już Misza rzucał głową, drapał i starał się uciec. Po wielu tygodniach obraz trzonowca błysnął mi zaledwie; nie szkodzi - z dwóch uparciuchów któryś zawsze okaże się w końcu wytrwalszy. I to musiałam być ja. Powoli ośmielałam się otwierać pyszczek - znów na ułamki chwil, a Misza niezmordowanie usiłował się mnie pozbyć drapiąc, piszcząc i wijąc się. Nic to - pracowaliśmy do znoju posiłkując się - każde z nas - swoimi sztuczkami.

Pazury - zanim obcięłam pierwszy - zaczęłam od komendy: połóż się. Gdy ją już jako tako „opanował” (w przypadku Miszy łatwo pogubić się w znaczeniach czasowników: opanować i oponować), przeszłam do łapek. Gdybym chciała czekać, aż wyszlifujemy połóż się (bo tak by najpierw należało), pazury zawinęłyby się w baranie rogi, więc przy okazji „uspokajania” łapek utrwalałam komendę: połóż się, którą trzeba było egzekwować milion razy. Oczywiście raptusiewicz znów rozwinął cały wachlarz zachowań ni to kontestujących, ni aprobujących - myślę, że miks sugerujący jednak gotowość do współpracy, która wyglądała tak: to wstawał, to kładł się, to przysiadał „udając", że leży, to odbiegł, to przyleciał z powrotem, to położył się i w okamgnieniu wstał, to dał łapkę, ale zaraz wyrwał, już stoi, już siedzi, już leży; zaczepia mnie łapką - no masz! - przecież ci daję! Nie chcesz? - to wstaję i lecę! (...żebym to ja w połowie była taka szybka!.. na przykład w posługiwaniu się klawiaturą komputera...) Ponieważ Misza był już na etapie świadomości wymiernych korzyści kulinarnych, jakie niesie ze sobą wykonanie polecenia (nie mylić z posłuszeństwem!), oczekiwał nagrody za każde wierzgnięcie. Wielokrotnie mnie to wkurzało - zwłaszcza, że moje morale było już mocno sponiewierane i nadwyrężone - ale jednocześnie bawiło nieraz do łez, uświadamiając jaka ja jestem ułomna wobec tego bystrzachy.

Śmiech śmiechem, ale wtajemniczeni wiedzą, że punktem wyjścia w szkoleniu psa jest opanowanie jego ekscytacji - wyciszenie ciała i umysłu. Zwłaszcza gdy idzie o  bezpieczne przycięcie czarnych, jak smoła pazurów. Tymczasem trzymam łapkę, łapka wierzga, ale ja nie puszczam - raz „rowerek”, raz „hulajnoga”, a raczej „hulajłapa”. Połóż się, leż, pozwól - padają komendy; w końcu pośród tej ekwilibrystyki udaje się przyciąć jeden pazur na odpowiednią długość. Nagroda! I pochwała: dobry pies! Na początku po każdym skróceniu pojedynczego pazura była nagroda. Później po dwóch, trzech, ale Misza długo jeszcze wierzgał już po pierwszym, nie mogąc przyjąć do wiadomości, że wymuszam na nim cierpliwą współpracę i docelowo nagradzanie ma następować po przycięciu wszystkich pazurów. W którymś momencie zdałam sobie sprawę, że Misza przeszedł od łaskawego - kilkusekundowego - przyzwolenia do wymuszania. Skoro więc po drugim pazurze pedałował, wyrywał łapkę domagając się smakołyku - puszczałam uparciucha – no to leć! Z rozpędu odbiegał triumfatorsko na niewielką odległość, ale - stanął i patrzy zdziwiony - ani nagradzania, ani błagania psa - co jest? A ja odkładałam cążki i udawałam, że mnie to wszystko nie obchodzi. Zignorowanie wariatuńcia jest  najbardziej skutecznym sposobem postępowania z psem: nie? - to nie; jego efektywność polega na tym, że pies zaczyna sięgać po cały repertuar zachowań, testując - czym mógłby znów uzyskać uwagę człowieka - jakby świszczypała pożałował nagle swojej lekkomyślności. Teraz to on zabiegał o moje względy i w lansadach wypróbowywał, co zadziała, a ja tłumiąc śmiech odwracałam głowę i nie podejmowałam dialogu. W końcu sam się położył i zaczął mnie zaczepiać łapką.

Każdy jest w stanie dopracować się takich relacji z psem, warunek: serdeczność, życzliwość i cierpliwość; jeśli jeszcze podarujemy  zwierzęciu czas na samodzielne myślenie - nastąpi eksplozja pomysłowości.

Ktoś powie: po co tyle ceregieli - przytrzymuje ci ktoś psa i załatwiasz temat. Owszem, ale to jest droga na skróty. Pieski tak traktowane wpadają w panikę; są znerwicowane, mają paskudne skojarzenia z miejscem i osobami stosującymi przymus. Czują się osaczone, stłamszone - dosłownie i w przenośni; trzymane w kleszczowym uścisku - nawet nie mają złudzenia co do jakiejkolwiek formy obrony. W dodatku - gdy się wiją i usilnie wyrywają - zwiększają prawdopodobieństwo skaleczenia, urazu fizycznego i tym samym bólu; powstaje błędne koło.

Oczywiście, że przytrzymanie - np. w gabinecie weterynaryjnym - bywa konieczne, ale dla pieska, oswojonego z różnymi zabiegami - w dodatku przy wsparciu pysznych smakołyków - to fraszka. A jeśli poprosimy, żeby - zamiast nas - pan(i) doktor dał(a) nagródkę, to i on(a) zacznie się dobrze kojarzyć mimo igły i strzykawki. Poza tym, jeśli zwierzątko dostanie możliwość życzliwej współpracy - chętnie ją podejmie mając poczucie swobody i wpływu na sytuację. Oczywiście, to my dzierżymy ster i zawsze wyegzekwujemy, co zamierzyliśmy, jednakże traktując psa po partnersku dajemy mu wolność myślenia. Skutkiem tego zwierzę „rośnie” - rozwija się mając możliwość uporządkowania sobie wszystkiego, co dzieje się wokół i w jego umyśle. Dzięki temu lepiej odnajduje się w ludzkim świecie i przystaje na obowiązujące zasady - choć nigdy nie zrozumie ich celowości; zyskuje spokój, równowagę i poczucie bezpieczeństwa. A człowiek – wspaniałego towarzysza życia.

2. Na podwórku

Początkowo Misza oddalał się od domu ledwie na parę kroków. Coś tam wąchnął, obejrzał, ale bez entuzjazmu; nawet nie obszedł domu dookoła, co u zdrowego psa jest nie do pomyślenia. Weterynarz nic nie stwierdził, a pies zachowuje się, jakby był chory. Był. Chora była jego dusza, wirował cały jego świat, a on nie umiał się w nim odnaleźć.

Zabawa na pewno go rozkręci – myślałam, ale na turlaną czy rzucaną piłkę, na maskotkę ciągniętą na sznurku patrzył niewidzącym wzrokiem; nie mogłam uwierzyć… Gdy jednak czas onieśmielenia minął, wajcha przegięła się w drugą stronę – najgorszą z możliwych. Odtąd każda zachęta do zabawy stanowiła dla Miszy wyzwanie na pojedynek. Gdy prowokowałam go do biegania uciekając mu, przybiegał z warkotem i dzikością w oczach i w pełnym pędzie rzucał się na mnie - skakał do wysokości ramion i gryzł; protesty i zakazy wzmagały w nim tylko agresję - łapał za kostki, za ręce i próbował szarpać. Miał być plac zabaw, a było pole bitwy i walki z silnie zakorzenionymi fiksacjami. Podobnie więc jak w domu, uczyłam: siad, stój, zostań, nie rusz, do mnie, przynieś piłeczkę. Standardowy (u Miszy) zestaw zachowań towarzyszył nam na tyle długo, że zwątpiłam w pełny sukces wychowawczy. - Ten pies nigdy nie będzie normalny… Gdy już zrozumiał, o co w danej komendzie chodzi, stosował się do niej, ale jeszcze musiał (!) ją „wykończyć” skokiem czy złapaniem za rękę; już osiągnęliśmy jakieś porozumienie, ale stare skojarzenia i nawyki „odrastały”, jak uporczywy chwast; co krok naprzód, to dwa do tyłu. W końcu Misza zaczął biegać za piłką i nawet ją przynosić, ale dla niego nie była to zabawa – nęciły go jedynie smakołyki; szybko się męczył, jego ruchy stawały się nerwowe, a z gardła wydobywały się złowieszcze powarkiwania. Sam wyznaczał koniec zabawy kierując się nagle w stronę miski, chłepcząc łapczywie wodę i raptownie opadając na trawę. Toteż z czasem zaniechałam takich ćwiczeń, skoro ewidentnie nie sprawiały psu przyjemności. Nie taki był cel.

O ile wcześniej podwórko mogło prawie nie istnieć, o tyle z czasem tak zyskało na atrakcyjności, że z kolei sprowadzenie Miszy do domu stało się wyzwaniem. Dokonał bowiem paru odkryć: skaczące wśród krzewów wróbelki, które w dodatku gubiły przynoszone przez siebie kawałki suchych bułek oraz psie chrupki; kości i inne śmieci wyrzucane przez sąsiada tuż przy siatce ogrodzenia, zapachy kotów, które – gdy odeszły nasze suczki - zaczęły mieć chrapkę na nowe terytorium; i… tylko sam Misza wie, co jeszcze. Dla nas oznaczało to odtąd notoryczne obawy, czy pies chcąc przedrzeć się do kości czy kubeczków po jogurcie nie zrobił dziury w siatce, co było tym trudniejsze do sprawdzenia, że rosną przy niej choinki; a nęciło to miejsce ogromnie. Jakby dotychczasowych problemów było mało…

Każdy chciałby móc spokojnie wypuścić psa na podwórko – niech się nawącha, posprawdza swoje włości, pozałatwia wszystkie potrzeby i pozażywa kąpieli słonecznych. Niestety, nawet to nie mogło być normalne – Misza na podwórko, a my od okna do okna – gdzie też go łapki poniosły? Wiadomo – odkąd dokonał cudownego odkrycia – zawsze najpierw musiał sprawdzić, czy nie ma świeżej „dostawy” i kierował się ku zaroślom. Zasadzałam się przy oknie i pukałam w szybę – obejrzał się – no dobra, nie idę tam… Uśpił czujność zmieniając kierunek, ale po pewnym czasie wracał – ileż można pilnować psa?! Zajęliśmy się czymś, nagle pytanie: wpuszczałeś Miszę? – nie. Jedno do okna, drugie do drzwi – wołam… i wołam – no tak, znów coś zostało wyrzucone. Idę po łapserdaka z łomoczącym sercem – jest; najczęściej podejrzenia były niesłuszne – „głuszec” po prostu jeszcze nie miał ochoty wracać. Jeśli jednak pies choć raz miał już głowę poza ogrodzeniem, a nawet przez nie przeszedł – nigdy człowiek nie zazna spokoju. Znów trzeba było nieźle się nagimnastykować – również dosłownie, żeby zaradzić problemowi. Po pierwsze systematyczne nurkowanie pod choinki i sprawdzanie, czy oczka siatki „się” nie powiększyły (oczywiście, że prosiłam sąsiada o zaniechanie śmieciowego procederu!); po drugie – wymyślić sposób na skuteczne zniechęcenie psa do tych „bezkonkurencyjnych” pyszności. Trudno tu winić zwierzę, ale jednak wkurzające jest to, że musi (!) uzupełnić o jakieś nędzne resztki swoje menu, które składa się naprzemiennie m. in. z nabiału, ryb, podrobów, owoców, warzyw i suplementów mineralno-witaminowych. Z drugiej strony – skoro nie można dogadać się z człowiekiem, to czego wymagać od psa…

Zaczęłam chodzić z dyskami Johna Fishera za Miszą – gdy kierował się w wiadome miejsce – potrząsałam. Działało, tylko że mądrala szybko nauczył się mnie zwodzić. Zanim zboczył, obejrzał się – a jesteś, patrzysz na mnie… to nie idę pod siatkę. Chowałam się za rogiem domu, przemykałam za drzewo, ale bystrzacha i w tej ciuciubabce się odnalazł – wiedział, że wychodziliśmy z domu razem, a ja ulotniłam się gdzieś po drodze. Wymagający przeciwnik; w takim razie i ja musiałam ruszyć jeszcze bardziej mózgownicą. Zaczajałam się więc przy uchylonym oknie, żeby Misza nie spodziewał się nigdzie mojej – nawet zakamuflowanej – obecności i w odpowiednim momencie potrząsałam puszką wypełnioną kamykami. Nagły hałas, paskudny dla uszu grzechot „znikąd” poskutkował – cwaniak rwał gdzie pieprz rośnie. Nie wiem po ilu takich dźwiękowych zasadzkach, ale pomogło. Rzecz jasna, nie mogłam zaufać początkowym efektom, bo pies prędzej czy później „mówi”: sprawdzam; toteż i ja kontrolnie, dla odświeżenia pamięci od czasu do czasu zasadzałam się z puszką.

Trzeba było jeszcze usprawnić przywoływanie. Czym, jak nie smakołykami. Przy ich pomocy wdrożyłam gwizdek wysokotonowy – sprawdził się rewelacyjnie przy domu i na spacerach. Gdy Misza pojął, że ten charakterystyczny dźwięk zapowiada jakąś pyszność, przybiegał w te pędy… ale oczywiście nabycie i utrwalenie tej cennej umiejętności trwało „nieco” dłużej, niż przeczytanie niniejszego zdania.

Kolejne dwa problemy, to wściekłe ujadanie przy furtce z jednej strony domu oraz po przeciwnej - przy ogrodzeniu, za którym sąsiadki kury „wdzięcznie narzekają”. Co się która zbliżyła – Misza niezmordowanie pędził hamując „z piskiem opon” i nosem na siatce; rozemocjonowany biegał tam i z powrotem, z jazgotem doskakiwał i odskakiwał szukając możliwości przedostania się. Identyczne emocje wywoływało najmniejsze poruszenie przy furtce – tu jeszcze dodatkowo „gospodarz posesji” skakał tak wysoko, że nikt nie ośmielił się dotknąć dzwonka, mimo że jest (wiadomo) od strony drogi. Nic dziwnego – zęby były na wysokości ewentualnej twarzy.

Pokojowe współistnienie, to podstawa wszelkich relacji - i tę umiejętność Misza musiał sobie przyswoić. Praca była strasznie żmudna – wiele miesięcy konsekwentnego, niezmordowanego reagowania – komendy, przywołania, nagradzanie. Bodźce i rozjuszenie Miszy były na tyle silne, że nawet gwizdek z trudem się przez nie przedzierał. Można by rzec: po co tyle zachodu? Pies po to jest, żeby pilnował podwórka – słyszałam nieraz. Po pierwsze: gdy człowiek zabiera się za szkolenie psa, nie wie na jak zacięty napotka opór, lecz skoro powiedziało się „A”, trzeba wytrwać, inaczej poczucie klęski odbije się i na psie i na rodzinie. Po drugie: warto powysilać się choćby i kilka miesięcy, bo cóż one znaczą wobec kilkunastu lat spokojnej egzystencji. Poza tym uważam, że pies powinien być stabilny, posłuszny, bezpieczny i nieuciążliwy dla otoczenia – dla wszystkich same korzyści; a pilnowanie i wyśrubowaną czujność i tak zawsze będzie miał we krwi. W związku z tym, ilekroć zaistniała konieczność natychmiastowego reagowania – niezależnie, czy trzeba było nagle przerwać zajęcia w domu, czy też dolce far niente w cieniu orzecha – rzucałam wszystko na rzecz wychowywania psa. Początkowo (czyli przez całe pierwsze wakacje i pół następnych) musiałam po niego pójść, bo (a to ci nowina!) żadne przywoływanie nie skutkowało. Zawsze padały stosowne, wyuczone już komendy i nagradzanie. Oczywiście w prapoczątkach grizli rzucał się na mnie, gdy interweniowałam, ale trafiła kosa na kamień, czyli uparciuch na uparciucha; chociaż… niekiedy już myślałam, że to ja ugryzę tego psa.

 

Pod modrzewiem

Któregoś poranka, przed wyjazdem do pracy, coś mnie podkusiło, żeby wypuścić Miszę po raz drugi na podwórko - czego nigdy nie robiłam. A, idź może masz jeszcze jakieś potrzeby do załatwienia. Miał. Tyle tylko, że się nie zrozumieliśmy. Wołam, czekam... już powinnam jechać. Gdzież ten czort się podział! Już mi serce wali - zrobił dziurę w siatce? Zwiał? Obchodzę dom, wołam - brak odzewu. Jest. Stoi pod uwielbianym przez wróbelki modrzewiem i zaciekle liże trawę – wręcz dotarł do gołej ziemi. Przywołuję - nie reaguje, ale widzę, że szelma doskonale słyszy, bo zesztywniał, oczy mu zdziczały i liże jeszcze szybciej i bardziej intensywnie - nerwowo dysząc, sapiąc i pomrukując.

Podchodzę. Nie widzę niczego, co mogłoby wzbudzić taką zapalczywość; był przecież po śniadaniu, a zachowywał się i wyglądał, jak wygłodniały wilk, który zlizuje krew właśnie upolowanej zwierzyny. Pochylam się, a ten - jak się nie rzuci na mnie z wściekłym „pyskowaniem” - to moje, nie waż się podchodzić! - zdawał się mówić. Najwyraźniej samiec Alfa rozsmakowuje się w... no właśnie, w czym? Mimo bólu kręgosłupa wzięłam protestującego, wijącego się, usiłującego mnie ugryźć hultaja na ręce i zatargałam do domu. „Postawiłam”; w gardle wrzało (moim również), rozjuszony furiat drapiąc i wyrywając się usiłował pozbyć się mnie, ale ja trzymałam go - ile sił - po obu stronach szyi, tuż przy głowie - kontrując jego ruchy, by nie mógł mnie ugryźć. Teraz nie ma wyjścia - muszę czekać, aż przestanie walczyć - rozluźni się i podda. Testuję zwalniając uścisk  - niestety, poczuł się zachęcony do kolejnej rundy... czyli jeszcze się łudzi. Trzeba czekać... Dopiero po jakichś  kilku powtórzeniach wreszcie się poddał - puściłam, a Misza nie podjął walki na nowo. Odesłałam go na jego wyrko i pojechałam do pracy.  Zdruzgotana. Bolał kręgosłup i bolała dusza. Nie poradzę sobie z tymi pokładami  tak ekstremalnych zachowań... To już kilka miesięcy intensywnych starań, zabiegów wychowawczych jakich nie znały trzy (!) wcześniejsze moje psy - i co? Cała para w gwizdek? A może dotarcie do takiego osobnika w ogóle nie jest możliwe... a może to ja się do niczego nie nadaję... czy kolejną krzywdę temu psu wyrządziłam teraz ja? Ale właściwie, to co miałam zrobić - dać się pogryźć?... Kotłowanina myśli, a wśród nich: jak to będzie po tej awanturze, gdy po powrocie stanę w drzwiach; jaki wpływ na naszą dalszą wspólną egzystencję będzie miało to starcie...

 

3. Jazda samochodem

 To oczywiście kolejne wyzwanie, ale przecież rodzina musi jeździć w komplecie na spacery po plaży, poza tym pies - jeśli zsocjalizowany, cywilizowany - to „całym pyskiem”.

Następny rytuał do nauczenia:  siad, czekaj - otwarcie bagażnika - wymoszczenie „kuszetki” - hop! - nagroda, przypięcie. Zanim zamknę bagażnik, rzucam smakołyk w najdalszy kąt, żeby poszukujący Misza oddalił się maksymalnie od drzwi przy zamykaniu. Ruszamy. Początki były okropne oczywiście - długo wspólne podróże nie różniły się od tej pierwszej - piski, skomlenie i walka z szelkami. Zdecydowanym tonem mówiłam: cisza! - za każdym razem, gdy milkł i uspokajał się - dostawał nagrodę.

Nieobycie nieobyciem, ale jest jeszcze jeden bardzo ważny element psiej podróży do uwzględnienia. Przed wyjazdem psu należy się bezwzględnie porządny spacer i to poza przydomowym podwórkiem. Jeśli wypuści się psa, który już zdążył przejrzeć przygotowania do wyjazdu (które powinny odbywać się przy kompletnym ignorowaniu zwierzęcia; żadnego  „szczebiotu” typu: piesio pojedzie nad morze, będzie biegał, a może pozna psich przyjaciół... - to już zupełnie rozreguluje psa i wróży ekscytacyjną katastrofę), nasz bystrzacha i tak nie załatwi potrzeb fizjologicznych. Dopiero zapachy pobratymców poza posesją są w stanie przebić się przez ekscytację - bo ona jest nieunikniona - wszystko rozbija się o jej poziom. W słowniku niemieckim jest idealnie pasujące tu słowo Reisefieber - właśnie taki rozgorączkowany pies najpierw stłumi potrzeby - zablokują je emocje (trzeba pilnować, żeby nie pojechali beze mnie!) ale gdy już jest w samochodzie, gdy kawałek ujedzie - te same emocje domagają się natychmiastowego wypróżnienia - i to może być wtórna przyczyna nieznośnych pisków psa.

Ponieważ my najczęściej opamiętujemy się poniewczasie, mamy zawsze w zanadrzu stałe miejsce na trasie, w którym pies po paru, parunastu minutach jazdy (zależnie od jego zachowania) może spokojnie znaleźć wytchnienie. Nie musi to być regułą, ale i pod tym względem należy dobrze poznać zwierzę. Z naszą dobermanką nigdy nie było takich problemów - urodzona podróżniczka, natomiast jamniczka wymagała postojów a ponadto siedzenia na kolanach i głębokich „inhalacji” przy kratce nawiewnej.

Zachowanie Miszy w samochodzie było nerwowe mimo uwzględnienia powyższych zasad. I tym razem zastosowałam kong - pomógł w dużym stopniu

 

4. Spacery


Czy mogło być coś jeszcze gorszego niż zmagania w domu i zagrodzie? Owszem - spacery. To co powinno kojarzyć się psu i człowiekowi  z przyjemnością, relaksem, zabawą - Misza uczynił polem walki i niekończących się zmagań z jego pieniactwem.

Celem pierwszej naszej pieszej wyprawy był odległy o kilka kilometrów sklep zoologiczny - chodziło o zakup obroży oraz smyczy i w równej mierze o spacer. Już po pierwszych krokach pożałowałam decyzji o naszej ekskursji per pedes, bo Misza tak ciągnął, jakby miał za sobą zaprzęgową przeszłość - chciał gdzieś pędzić - byle przed siebie. Do dawnego życia?... Trudno, powiedziało się "A"... trzeba brnąć dalej. Nikt nie obiecywał, że będzie lekko, tyle tylko, że nie musiałam od razu skakać na głęboką wodę i fundować sobie kilkukilometrowej mordęgi. Ale skąd mogłam wiedzieć, że może być aż tak źle, że pies z nieznaną przeszłością, to zupełnie odrębna historia, jakże daleka od przeciętnych problemów wychowawczych.

Całe szczęście, że Misza „tylko” ciągnął, bo gdy dziś porównam ową eskapadę z późniejszymi „spacerami”, to włos mi się jeży; mogła mieć tragiczny finał, zważywszy na fakt, że nasza trasa wiodła wzdłuż ruchliwej ulicy. Bardzo szybko okazało się bowiem, że nową, parcianą obrożę można oprawić w ramkę - nie było możliwości bezpiecznego (dla psa i otoczenia) zapięcia. Czy Misza znał już ten numer i tylko czekał, aby wyciągnąć kolejnego asa z rękawa, czy też właśnie posiadł nową umiejętność - w każdym razie - podczas kolejnego naszego wyjścia nagle zatrzymał się, zaparł łapkami - dwa wprawne ruchy głową i... pies wolny... a chwilę wcześniej rzucił się w stronę przejeżdżającego tira...

Odtąd było już tylko gorzej. Musiałam zastosować kombinację obroży i szelek (głupio wyglądało, ale „sztuką diabła tłuką”), spiętych w sposób uniemożliwiający oswobodzenie się „Houdiniego”, bo same szelki to fraszka - jak by nie przylegały, spryciarz zawsze zdołał z nich wyskoczyć. A robił to tak: ten, który cały czas rwał do przodu - nagle stawał i zapierał się (albo wwąchiwał się w coś zapamiętale) - no, chodź! - automatycznie odzywa się człek i - niczego nieświadomy – pociąga za smycz... o to chodziło! Wówczas Misza w okamgnieniu ściągał łopatki, cofał się i... wyskakiwał z szelek. Miszo, chapeau bas!.. Przy okazji dowiedziałam się, że jeśli pies napina smycz, to należy ją niezwłocznie poluzować, bo naprężona - tylko ułatwia potencjalnemu uciekinierowi zadanie, a luźna go „zadziwia”, dezorientuje i wytrąca z powziętego zamiaru. Fakt, że udawało mi się w takich sytuacjach natychmiast pochwycić łotrzyka „za oszywę” zawdzięczam jedynie maksymalnemu skupieniu na Miszy - na nic innego on sam zresztą nie pozwalał.

Wielu „ekspertów” doradzałoby w tej sytuacji kolczatkę. Nigdy w życiu! Niech sobie sami założą! Jeden z najokrutniejszych i najgłupszych pomysłów. Ileż to razy widać, że pies ma na szyi ów fenomen ludzkiej pomysłowości, a mimo to ciągnie na smyczy i jest agresywny. Stosując kolczatkę zadajemy „jedynie” ból i rany, a powinniśmy zadać sobie trudu i dowiedzieć się, jak nauczyć psa chodzenia na smyczy i wytrwale ćwiczyć. Poza tym, gdy - mijając innego psa czy człowieka – szarpiemy i wbijamy nieszczęśnikowi kolce w szyję, utrwalamy skojarzenie, że mijanie innych oznacza ból. Tak więc z perspektywy psa to ci mijani poniekąd „zadają ból”, więc: trzeba ich atakować. Owszem, wytrwałym osiłkom udaje się niekiedy tą drogą zdyscyplinować zwierzę, ale uzyskują jedynie znerwicowanego, cierpiącego, agresywnego „robota”, a rzecz w tym, żeby móc delektować się relacjami z psem opartymi na wzajemnym zrozumieniu i - co najmniej - sympatii.

 

Wszystko, co się rusza - to wróg

Pies pragnie spacerów jak kania dżdżu - skoro więc oczekuję współpracy i równowagi psychicznej, to i ja - będąc świadoma jego elementarnych potrzeb - muszę się postarać i zadbać o  ich zaspokojenie. Poza tym - jak ma stać się „obywatelem świata” znając wyłącznie podwórko? Toteż mordowałam się z Miszą i chodziłam. Do obu naszych pięknych miejsc spacerowych droga prowadzi wzdłuż ruchliwej ulicy, gdzie wszelakich pojazdów ci dostatek - na wszystko co nas mijało, Misza rzucał się z jazgotem, a i przechodzący ludzie nie mogli czuć się zlekceważeni.

Ponieważ wszelką nadzieję pokładałam w dobrych skojarzeniach z pomocą smakołyków - nigdzie się bez nich nie ruszałam. Starałam się mieć oczy i uszy dookoła głowy, żeby być choć w ułamku tak czujną, jak Misza. Wcześniej  uczyłam go bardzo przydatnej komendy: spójrz z zamiarem wykorzystania jej w różnych problematycznych sytuacjach. O ile w domu już była respektowana, tak na zewnątrz bodźce rozpraszające okazywały się silniejsze od posłuszeństwa. Z czasem Misza mnie tak przećwiczył, że nauczyłam się wyprzedzać jego reakcje, czyli: nadjeżdża coś - pod nos parówka, żeby przekierować napiętą psią uwagę, wtedy - komenda: spójrz, ale jeśli nie spojrzał, nie dostał smakołyku. Sytuacja nie była jednak przegrana (pod względem szkoleniowym), bo gdy Misza skupiał się na zapachu, samochód umykał wraz z szansą na atak. Skoro jednak pies nic nie dostał raz, drugi... piąty, zaczęło do niego docierać, że bardziej opłaca się podążyć za głosem komendy, niż się pienić.

Tak ćwicząc przy okazji każdego mijającego nas pojazdu, tudzież człowieka - docieraliśmy do wielkiej, pięknej, porośniętej wrzosami i sosnami przestrzeni (która - ku mojemu ogromnemu żalowi - sukcesywnie się kurczy, bo właśnie to miejsce okazało się „jedynym”  dla strefy ekonomicznej). Misza - o ile niezaabsorbowany kolejnym celem ataku - ciągnął niemiłosiernie z nosem przy ziemi, tropiąc jakieś ślady, jakby na całej trasie tam i z powrotem było ich jedno pasmo. Szukał znajomych zapachów?

Rzecz jasna - i nad tym starałam się pracować - stawałam i czekałam aż poluzuje napiętą jak struna smycz - wtedy ruszylibyśmy dalej; chodziło o wypracowanie skojarzenia: smycz napięta - stoimy, smycz luźna - idziemy... czekaj tatka latka! W takim razie stojąc, lekko pociągałam za smycz, żeby uparciuchowi dać do zrozumienia, że ma się lekko cofnąć; ale gdzież tam - polowanie?, przestrzeń? - coś wzywało Miszę; gdyby tak puścić smycz - wystrzeliłby jak z procy. Zmieniłam strategię: starałam się utrzymać go przy nodze nęcąc zapachem smakołyku, który dawałam, gdy choć na chwilę smycz była luźna. I na tym etapie - luźnej smyczy „na moment” - zatrzymaliśmy się na bardzo długo. Nie znaczy to, że Misza był tak odporny na naukę - przeciwnie. Nastąpił już przełom, po którym wiedziałam, że doskonale wie, o co chodzi - bo niekiedy szedł zgodnie z oczekiwaniami;  ale nie! - nikt nie będzie mu narzucał sposobu chodzenia - jakby posłuszeństwo było zamachem na jego tożsamość. Wolał zatrzymać się, zaprzeć i spróbować swoich sprawdzonych sztuczek. Gdy i tym razem nic nie wskórał, otrząsał się z napięcia, a jego oczy zwężając się przybierały kształt migdałów - ewidentny wyraz jednoczesnej niemocy i niechęci do podporządkowania się.

Zmiana kształtu oczu i strząsanie emocji ma miejsce do dziś - zawsze w sytuacji, która wymaga od Miszy zapanowania nad sobą - pokazuje, że chce sprostać wymaganiu, ale go to kosztuje; to jakby: nie mogę ugryźć, to chociaż tak skanalizuję napięcie. Owo otrząsanie się, to jakby częściowe strząsanie na przykład wody - tylko z zadu - jest bardzo charakterystyczne: normalnie pies zaczyna od kręcenia głową, następnie faluje skóra na szyi i grzbiecie a całość „wykańcza” trzęsący się na boki zad wraz z wijącym się ogonem wydając charakterystyczny trzepot. U Miszy trzepocze sam zad, jakby go przeszedł dreszcz; jakby Misza komunikował: no dobra, słyszę, że wołasz, ale nie mogę ruszyć z miejsca; i tak tego nie zrozumiesz... Kojarzy mi się to z pozostałością po uporze, którego do końca nigdy nie da się wyrugować.

 

Twarz mi blednie włos mi rzednie

 

Ten fragment Upiornego twista Jeremiego Przybory najlepiej oddaje stosunek Miszy do zwierząt. Zapach choćby, psa czy kota wynosił go na szczyt niepohamowania i nieposłuszeństwa. Zaczynał nerwowo węszyć, piszczeć, pojękiwać i oczywiście ciągnąć; gdy ujrzał zwierzę - usilnie wyrywał się w jego stronę wijąc się na smyczy, naprzemiennie wyjąc, warcząc i szczekając na cały regulator; oczy sypały iskrami. Istna furia. Wiele razy spotyka się psy, które chcą zaatakować mijanego pobratymca, jednak takich popisów nigdy wcześniej nie widziałam i nie słyszałam. Cała okolica musiała się dowiedzieć, że Misza spotkał innego psa i nie może tego faktu przetrawić - jeszcze przez dłuższą bowiem chwilę „przeżywał” wyjąco poszczekując łu, łu, łu, i miotając się na smyczy... okropnie wychodzi się z takim psem. Żadne spójrz, ściąganie smyczy, zapach smakołyków - żaden bodziec nie był w stanie przebić się przez ten szał do miszowego umysłu. Również wyprzedzanie reakcji - to, co sprawdziło się przy mijanych pojazdach - tu zawodziło na całej linii. Gdy podtykałam smakołyk pod nos, w ułamku sekundy usiłował go gwałtownie wyrywać zdzierając mi przy tym skórę z palców ostrymi pieńkami zębów. Mimo, że z czasem zrobił postępy w wielu obszarach, na tym polu - zdawało się - poległam całkowicie.

 

Łamałam sobie głowę, analizowałam; próbowałam dociec przyczyn - nasunęły mi się dwa wnioski:

1. Psy mają swoje rytuały, które narzucają im określone zachowania. Podczas spotkania psia etykieta nakazuje wzajemne obwąchanie, zorientowanie się „kto zacz” - jakie ma zamiary, czy mi nie zagraża... Dopełniwszy ceremoniału - psy zsocjalizowane rozchodzą się pokojowo, lub bawią - o ile to możliwe. Myślę, że gdzieś na dnie miszowej duszy kołatała się taka tęsknota za tym, co wrodzone... za byciem normalnym psem i pchała go ku pobratymcom.

2. Jednak w miarę dorastania pieska, na naturalne zachowania zaczęły się nakładać te, które powstały „w obronie koniecznej” - w wyniku interakcji z człowiekiem oraz... mam nieodparte wrażenie, że również maczano paluchy w relacjach pies - pies/inne zwierzęta. Judzenie do walki? Szczucie? Coś musi być na rzeczy.

Kilka razy opiekunowie zrównoważonych psów zachęcali mnie, żebym puściła Miszę sugerując, że winna całej sytuacji jest smycz (w domyśle - ja) bo przy opiekunie i  na uwięzi pies nie może zachowywać się po psiemu... Racja! Ale Misza by tego gestu nie „docenił”, więc nie mogłam narażać niewinnych istot. Zresztą musiałby się najpierw uspokoić, a to było po prostu nieosiągalne - zwłaszcza, że „normalne” pieski beztrosko hasają, podbiegają, prowokują do zabawy... podsycając Miszy agresję. Ludzie mi nie wierzyli, mimo, że widzieli Miszy wariactwa. Dopiero gdy opowiedziałam przez co to zwierzę najprawdopodobniej przeszło i jakie emocje funduje teraz mnie, przyznawali rację mojej ostrożności. A ja marzyłam, aby Misza miał u swego boku jakiegoś kompana - choćby do wspólnych spacerów, bo czy umiałby się bawić - mam poważne wątpliwości. Ilekroć pieski zapraszały go charakterystyczną postawą - łokcie na ziemi, zadek w górze - Misza jakby zupełnie nie rozumiał tego wesołego przekazu - atakował.

 

Niekiedy życie stawia nas przed wyzwaniami mrożącymi krew w żyłach, mimo że wcale nie jesteśmy ich żądni - wręcz staramy się unikać. Naszemu „duetowi” przyszło więc się zmierzyć z sytuacją, która w najlepszym razie mogła skończyć się ciężkim kalectwem dla mnie, a dla psa... jakby nie dość było dotychczasowych „atrakcji”.

Jestem sama w lesie z Miszą, który jest oczywiście - jak zawsze - na smyczy. Nagle pojawia się jak spod ziemi rosły owczarek niemiecki, któremu udało się bezszelestnie do nas zakraść i zajść od tyłu - majstersztyk łowiectwa, wyższa szkoła zaskakiwania - nawet miszowe uszy, oczy, a przede wszystkim nos - zawsze na baczność - niczego nie wychwyciły. I w sumie, to bardzo dobrze, bo gdyby Misza przybrał waleczną pozę, lub zaczął się wić na smyczy i prezentować swój stały (także wokalny), repertuar, to byłoby po nas. A tak - dopiero muśnięty nosem po zadzie - zerwał się jak oparzony i ujadając usiłował rzucić się na zuchwalca. Ja w chwili skoku Miszy odruchowo poderwałam go do góry i tak przyciskając do siebie - jedną ręką głowę, drugą - klatkę piersiową usiłowałam utrzymać wyrywającego się, oszalałego grizli. Wiedziałam, że jeśli w ogóle pisany nam jest ratunek, to pod warunkiem, że uda się mimo rozjuszenia Miszy pozwolić na jego obwąchanie przez pobratymca. 

 Owczarek okazał się znawcą psiej etykiety - najeżony wprawdzie, sztywny (wystarczy iskra, a zaatakuje), sapiący - wwąchiwał się w Miszę, a ja coraz bardziej słabłam usiłując nie dopuścić, aby pyski psów znalazły się w swoim pobliżu. Zaspokoiwszy w końcu ciekawość usatysfakcjonowany odbiegł sobie, jak gdyby nigdy nic i tak szybko zniknął jak się pojawił. W tym czasie nikt go nie wołał, nie szukał; nie widziałam żadnego człowieka, za którym rozpaczliwie się rozglądałam; wydaje mi się, że krzyczałam, ale tego nie jestem już pewna. Miszy - nomen omen - pyskowanie na pewno było słychać bardzo daleko; raczej na pewno owczarek nie był sam (często przy lesie stał samochód, którym przywożono owczarka, ale czy tego?).

Nie boję się psów i ingerencji w ich zachowanie, ale po tym zdarzeniu nie mogłam dłuższą chwilę ruszyć z miejsca; nogi i ręce jak z waty, w głowie zamęt - mieszanina strachu, zdziwienia, zaskoczenia i dezorientacji. Osobą, której zawdzięczamy wyjście z tej opresji obronną ręką i łapą jest Cesar Millan - thank you very much! To właśnie jego szczery, rzetelny instruktaż dotyczący analogicznych sytuacji uratował nam skórę.

A propos swobodnego biegania: gdy wydawało mi się, że Misza już jest dostatecznie związany ze mną, gdy reagował na gwizdek - zaczęłam go spuszczać ze smyczy, ale tylko w miejscach, gdzie dookoła i na dużą odległość była dobra widoczność pozwalająca stwierdzić, że jesteśmy sami. Pewnego razu zaniosło nas w okolicę, gdzie rozległe pole graniczy z lasem. Przepięłam Miszę na linę - ćwiczymy przypomnieniowo przywołanie gwizdkiem, uciekanie psu - bez zarzutu. Rozejrzałam się – „czysto”. Odpięłam linę - nadal ćwiczymy przywoływanie, uciekanie, poszukiwanie daleko rzuconych smakołyków, siad - zostań (ukrywałam kąsek w trawie) – szukaj. Koncertowo! Pies cały czas zajęty, nie ma czasu na zajęcia własne, na myślenie o „głupotach”. Aż tu nagle jak nie zacznie węszyć, chrząkać, podążać za jakimś tropem... i już całą więź diabli wzięli. Psa również – „stracił” słuch i wszelki ze mną kontakt; jak wyrwał, tak przepadł. Nie zrobiła mi tego dobermanka - przez 12 lat ani jamniczka „po rodzicach polujących” w ciągu 18 lat swojego życia; a kundel - i owszem.

Wołałam, gwizdałam, nasłuchiwałam, czekałam... Zadzwoniłam po męża - zrobiliśmy objazd, rozpytaliśmy ludzi i... po kilku godzinach poszukiwań wróciliśmy do domu ze smyczą, liną i gwizdkiem. Okropne uczucie. Który to już raz chce się wyć... Na wszelki wypadek zostawiliśmy otwartą furtkę, ale nie miałam wielkiej nadziei, że jeszcze zobaczymy tego czorta. Bo nie wiadomo, jak daleko poniósł go myśliwski instynkt - czy znajdzie drogę powrotną, a jeśli - to jeszcze ma do przekroczenia ruchliwą ulicę... Ale nadzieja umiera ostatnia, więc chodziliśmy od okna do okna, od drzwi do drzwi - z przodu i z tyłu domu.

Zmierzchało, gdy syn marnotrawny powrócił. Siedzi przed drzwiami i - widząc nas przez szybę - przebiera kierpcami. Wpuśćcie! - mówią oczy i całe wyhulane ciało. Nie od razu otworzyłam drzwi - potrzebowałam czasu, żeby się wykrzyczeć i wypłakać - dać upust emocjom, które mogłyby dosięgnąć hultaja. Zamknęłam tylko bramkę, żeby go czasem znów coś nie wywabiło - chociaż... nadciągająca noc, przymrozek i najprawdopodobniej burczenie w brzuchu raczej utrzymałyby bidulkę przy domu i w trybie błagania. Oczywiście przekroczył w końcu progi domu, lecz był (zupełnie nieprofesjonalnie) owarkiwany i obsypywany pretensjami, co oczywiście jest śmiesznie głupie i pozbawione sensu, ale człowiek jest tylko człowiekiem, a jego wytrzymałość ma swoje granice. Ty se mów, a ja zdrów - najadło się psisko i poszło spać. A co poużywało, to jego. I już!

Gdy kończyłam pisać o naszym przerażającym spotkaniu w lesie z bezpańskim owczarkiem, dorzuciłam pełen oburzenia komentarz: jak tak można, co za niefrasobliwość, narażanie innych itp... I wtedy uderzyło mnie, jak obuchem wspomnienie owej miszowej zrywki; niech pierwszy rzuci kamieniem... Przecież to samo mogło kogoś spotkać ze strony Miszy, przecież mógł spowodować kolizję czy wypadek na drodze pędząc z powrotem do domu, mógł okaleczyć zwierzęta w lesie... Zrobiło mi się strasznie nieprzyjemnie; potrzebowałam wielu tygodni, żeby zgromadzić siły na niniejszą samokrytykę; pierwotnie zamierzałam pominąć to przykre i wstydliwe zajście.

 W zdobyciu się na szczerość pomogło mi jednak uświadomienie sobie, że przy największych staraniach człowiek nie jest w stanie zapobiec wszystkim nieszczęściom, bo na wiele rzeczy nie może wpłynąć, choćby wychodził z siebie. Wystarczy za ogrodzeniem stara kość - w życiu pies nie jadł takiej delicji - już dziura w siatce, pies po drugiej stronie. Tylko dzięki stałej czujności nie zgarnialiśmy naszych psów z ulicy, a „jedynie” z posesji sąsiada (choć oczywiście Miszy raz udał się spacer całkiem niekrótki). Dzięki stałej kontroli ogrodzenia i psów - zdarzało się to niewspółmiernie rzadko wobec ilości okazji, ale nie powinno wcale (!) mieć miejsca. A swoją drogą, jaki to silny imperatyw każe dobermanowi, czy nieco mniejszemu, ale szerszemu w klacie kundlowi przecisnąć się przez otwór wielkości pięści?! (O dziwo, nigdy jamniczce się to nie zdarzyło; wolała latem zbierać truskawki z posadzonego dla niej krzaczka, mimo, że rósł dwa metry od nieszczęsnego miejsca).

Na podobnej zasadzie znalazł się u nas z kolei pies drugich sąsiadów – oczywiście nie kośćmi zwabiony, lecz ciekawością (?); mogło być groźnie, ale zauważyłam w porę - zanim wypuściłam nasze psy (o Miszy jeszcze ptaszki nie ćwierkały). Nie mam pretensji, bo zdarzyło się raz i nikt się tego nie spodziewał – „siostra” tej samej suczki nigdy na taki pomysł wcześniej nie wpadła; siatka została skutecznie wzmocniona i problem na zawsze zażegnany. Każdemu może się coś przydarzyć mimo najwyższej staranności, lecz druga prawda jest taka, że o wiele więcej złego dzieje się jednak z powodu lekceważenia bezpieczeństwa i dobrostanu innych osób i zwierząt. A porzucenie takiego psa jak Misza, najdobitniej o tym świadczy.

 

5. Kastracja

 

Mijały tygodnie, a agresja Miszy zamiast maleć, rozbuchała się na dobre. Ćwiczenia, korekty, zakazy wydawały się jeszcze podsycać rozwścieczenie. Po dwóch miesiącach, zdesperowana zaczęłam rozważać zabieg. Z wielkim żalem. Słyszałam i czytałam o zaletach kastracji – jedną z nich miał być zbawienny wpływ na zachowanie agresora; miałam jednak ogromne opory przed nie niezbędną ingerencją w zdrowy organizm psa. Biłam się z myślami przez kolejny miesiąc, a Misza dbał, żeby uczuciowy roller coaster nie wytracał prędkości. Co „akcja” w domu, czy na podwórku, co powrót ze spaceru – już bym go wiozła do weterynarza; mija kilka chwil i znów mi szkoda psa. Klamka jednak zapadła; w podjęciu ostatecznej decyzji pomógł fakt, że kończyły się wakacje – ostatnia możliwość pilnowania psa 24 h na dobę.

Jakież ja miałam straszne wyrzuty sumienia, patrząc na cierpiące zwierzę, gdy znieczulenie przestało działać… Nie wiem, dlaczego weterynarz nie chciał w pierwszych dniach podać środków znieczulających – tu nie ma co boleć – czyżby? (Jedną z najbardziej wkurzających rzeczy jest niezłomne przekonanie człowieka, co do odczuć zwierząt - skąd ta pewność?!) Te oczy pełne bólu zupełnie temu przeczyły…

Cóż pozostało… opiekować się najlepiej jak to możliwe. W dzień i w nocy, bo kto wie, do czego jeszcze ten magik jest zdolny, a rzecz jasna, dokładał wszelkich starań, żeby pozbyć się klosza i porozrywać szwy. Na całe szczęście (i nie ma tu krzty ironii) miałam kilka zabiegów w swoim życiu i znam to straszne swędzenie towarzyszące gojeniu; dzięki temu wiedziałam dlaczego Misza zaczął od któregoś momentu nagle się zrywać z piskiem, podskakiwać, wierzgać – on musiał dostać się do rany, bo inaczej oszaleje – mówiło jego ciało. Dzięki własnym doświadczeniom byłam w stanie ukoić to cierpienie – drapałam i masowałam biedaka delikatnie, z wyczuciem wokół rany – ewidentnie przynosiło ulgę. I tak dotrwaliśmy do 8 dnia, kiedy to pojawił się lekki obrzęk i było widać, że o ile już następowała poprawa, psisko znów zaczyna cierpieć. W moim odczuciu skóra domagała się zdjęcia szwów, więc udaliśmy się do doktora, mimo że wg zaleceń powinniśmy byli czekać jeszcze 2 dni. Oberwało mi się, że się wymądrzam, ale gdy zobaczył, bez słowa zdjął szwy, potwierdzając tym samym słuszność mojej oceny (bynajmniej nie przyznając racji). Okazało się to rzeczywiście właściwym krokiem, bo dalsza regeneracja przebiegała bez zakłóceń. Stopniowo pozwalałam Miszy na lizanie rany - początkowo pod kontrolą – później, gdy byłam pewna, że brzegi się nie rozchodzą – zostawiłam wolną łapę.

Wyrzuty sumienia mnie jednak nie opuszczały – jak teraz, po ingerencji w gospodarkę hormonalną, czuje się zwierzę. Jak będzie się czuć i funkcjonować. Człowiek powie, czy i co mu dolega; zaordynują mu kurację hormonalną, a o zwierzę nikt pod tym kątem się nie troszczy.

 

Czas leczy rany – te po zabiegu rzeczywiście szybko się zabliźniły i… znów nic nie stało na przeszkodzie dotychczasowym zachowaniom - okaleczenia psychiki wciąż nękały i psa i ludzi.  Urodzony przywódca zawsze i wszędzie chciał być na czele; jego wiecznie postawiony na sztorc ogon – jak sztandar wskazywał cel – za mną! Co z tego, że rozumiał już komendy, ale to on miał je wydawać – wypuścić na podwórko i nie interesować się, otworzyć szeroko furtkę, jak wrócę dać jeść i wygodne posłanie, głaskać, dotykać – tylko, gdy sobie zażyczę! Każdorazowe udanie się na podwórko, to wyjście na patrol – w niektórych miejscach, wśród wyżej rosnących roślin widać tylko przesuwający się ogon, słychać nerwowe parskanie i bieganinę – aż ziemia dudni, zwłaszcza jeśli niedawno posesję odwiedziło jakieś zwierzę.

Długo walczyłam z tym wrażeniem: notoryczny, despotyczny uparciuch. Myślałam: nie szukaj usprawiedliwienia dla swojej nieudolności. Jednak to ciągłe wyprzedzanie, zawsze pierwszy przy drzwiach – wystarczy je ledwie uchylić –  wypchnie sobą i wystrzeli jak z procy; deptanie po nogach, rozpychanie się, zastawianie sobą drogi, zawsze natarczywe, pełne żądania spojrzenie, napastliwość, pazerność, łapczywość - zanim postawiłam miskę, już dopadł miejsca, w którym miała zostać postawiona, omal jej nie wytrącił z ręki; na każdym kroku rozbuchana „bezczelność”, wszędobylstwo i odmowa podporządkowania się - miało się wrażenie, że w domu jest tyle psów, ile pomieszczeń. I to wszystko pomimo wielu już miesięcy pracy wychowawczej! Toteż z przykrością, ale jednak uznałam, że Misza to apodyktyczny dominant, hultaj nad hultaje

W pewnym momencie stwierdziłam: poddaję się o nic już nie walczę, koniec z nadziejami. Nie dam już rady. Wtulałam twarz w psie futro, na które kapały łzy bezsilności i mówiłam – wmawiałam(!) nieszczęśnikowi: Misza jest dobrym psem…

*

Przed Miszą miałam trzy suczki. Pierwszą dostałam jako nastolatka. Została zabrana od swojej mamy o wiele za wcześnie – stąd jej paniczny lęk wobec innych psów; dzięki temu jednak (najprawdopodobniej) trzymała się zawsze nogi i sama pilnowała, żeby być blisko mnie; na widok innych zwierząt wskakiwała mi na ręce - sama się tego nauczyła. Nie było z nią najmniejszych problemów – nauczyłam ją m. in. rozróżniać zabawki – zawsze przynosiła tę, o którą właśnie prosiłam. Cud-psinka. Nazwałam ją Myszka – nie dość, że przyszła taka maleńka, to jeszcze szara. Po jej przedwczesnym odejściu przyrzekłam sobie: nigdy więcej psa – zbyt krótko żyje, zbyt wielką wyrwę w uczuciach pozostawia.

Gdy jednak mój syn, jako kilkulatek zaczął prosić o pieska – odsunęłam na bok egoizm, choć nie przyszło mi to łatwo; zdecydowała myśl, że nie mam prawa pozbawiać dziecka tych wspaniałych przeżyć, o jakie wzbogaca nas pies. I tak nastała (zbiegiem okoliczności) jamniczka, Korina. Przeuroczy, rozbrajający uparciuch i łobuziak; powiedzenie: są psy i jamniki  - przypieczętowywała czterema łapkami na każdym kroku. Radosna suczka, która bez najmniejszego protestu pozwalała się nosić jak niemowlę – ewidentnie sprawiało jej to przyjemność - czuła się kochana. Lubiła ludzi, koty (!) i małe psy (duże popadły w niełaskę, odkąd zaatakował ją owczarek). Chodząca dobroć.

Po pięciu latach dołączyła siostra – pięciomiesięczna dobermanka, Tola. Pochodziła z fatalnego miejsca (w którym zwierząt w ogóle być nie powinno); wygłodzona – „na dzień dobry” porwała z blatu kuchennego i pochłonęła pół kg szynki; nie umiała dobrze chodzić (!) - jej patykowate nóżki plątały się w nieskoordynowanych ruchach; cała była pokryta wrzodziejącymi ranami – dociekanie przyczyn, dobieranie leków i leczenie trwało miesiącami. Nic dziwnego, że psina bała się własnego cienia i chowała po kątach.

Lecz gdy została wreszcie wyleczona, a zaległości socjalizacyjne nadrobione – ukazało się cudo. Gracja w całej pełni tego słowa; chodząca subtelność w ruchach i sposobie bycia. Tola nigdy nie pakowała się bezpardonowo (jak czynił to jamnik) na łóżko czy fotel – ona „pytała”, czy może – stanęła na wprost człowieka i wymownie patrzyła. Uzyskawszy pozwolenie wchodziła z wyraźnym zadowoleniem. Czasem udawałam, że śpię – o ile Korcia potrafiła wylądować ciężko na brzuchu - jak bomba, tak Tola dmuchała w policzek i czekała, aż otworzę oczy. 

Zawsze razem - a nuż jednej umknęłoby coś, co druga znalazła 

 

Ty nam załatw otwarcie drzwi, a ja będę osłaniać (czujności nigdy dość)
 

Suczki stanowiły niepowtarzalny duet osobowościowo i wizualnie - Pat i Patachon. Jednak mimo skrajnie różnych charakterów były, jak grzeczne dziewczynki i tak je traktowałam mówiąc: dziewczęta, idziemy! I dziewczęta szły – jedna przysadzistym galopem, lub cwałem (zwłaszcza do nie swojej michy), druga – pełnym gracji kłusem. Oczywiście, że ich wychowanie pochłonęło wiele starań – zwłaszcza, gdy Korcia przestała być jedynaczką; były absorbujące, bywały „asertywne” i zuchwałe ( zwłaszcza - wiadomo kto), zawsze próbowały jak najwięcej ugrać.  Jak to normalne, otoczone miłością psy - pozostawały z nami „w dialogu”. Jednak nie! znaczyło nie i mimo, że czasem wymagało większej dobitności, suczkom nie przyszło do głowy, żeby „dyskutować” – przejść do ataku. Czerpaliśmy z ich wdzięcznej obecności ogromną radość i wiedzieliśmy, że są cudowne. Jednakże dopiero zmagania z Miszą uświadomiły nam, JAKIE mieliśmy psy. W porównaniu z nim, to były ideały!

 

1   T. Goździkiewicz, reksy smyki i zagraje, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Olsztyn 1975.

 

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz