Strony

III

 Gdzie diabeł nie może, tam… Miszę pośle

 

Rzecz jasna, delikatnie czyniliśmy ja i domownicy starania o lepsze poznanie się i stworzenie więzi. Im jednak bardziej do Miszy docierało, że niedawna tułaczka się skończyła i że oto zyskał nowy dom, tym śmielej przekraczał granice i łamał zasady pokojowego współistnienia... coraz dobitniej stawało się jasne, że obce mu są zdrowe relacje pies - człowiek.

Niewiele tygodni po wymianie okien, kiedy to Misza był z wszystkimi fachowcami za pan brat, odwiedził nas znajomy. Misza oczywiście również „otwierał” drzwi i z miejsca zamanifestował swoją nieprzejednaną wrogość rzucając się do gardła i gryząc. Zszokowana nie wiedziałam jak przepraszać gościa. Wszystkie usprawiedliwienia i tłumaczenie, że niedawno przygarnęłam, że do tej pory to był ideał wypadały blado, głupio i niewiarygodnie. Znajomy jest miłośnikiem i znawcą psów, więc nie ma mowy, żeby to on wzbudził swoim niewłaściwym zachowaniem tak potężną agresję. Myśleliśmy, że to jednorazowy incydent – nie do pojęcia był fakt, że ta oaza spokoju mogłaby przejść takie „przeobrażenie zupełne”. Tylko czym to uzasadnić; choćby najbardziej zawoalowana, ale zawsze jest jakaś przyczyna.

Niestety, zasada Miszy: człowiek w dom - wróg w dom, dotyczyła odtąd wszystkich osób z domownikami włącznie – każde przekroczenie progu oznaczało dla „intruza” bycie obskakiwanym i łapanym zębiskami gdzie popadnie. Stało się jasne, że pierwsze zdarzenie to nie był żaden incydent, lecz norma – co gorsze – dotycząca wszelkich pozostałych sfer życia.

Spacery - gdyby przyznawano za ich obrzydzanie nagrody, Misza powinien by otrzymać platynowy puchar wysadzany brylantami. Rychła perspektywa zawiązywania butów bez schylania z powodu ciągnięcia na smyczy, to fraszka w porównaniu z reakcjami dzikuna na otoczenie. Wszystko i wszyscy „dybali” na psa. Każdy przejeżdżający samochód - osobówka to czy tir, rowerzysta czy mijany pieszy -  każdy poruszający się obiekt wywoływał szaleńczy atak z bulgotem w gardle. A psy i koty... Ledwo zostały zwietrzone czy dostrzeżone w oddali, już wiedziała cała okolica w promieniu kilku kilometrów - tak Misza modulując ujadał, skowyczał, warczał, rzucał się; wił się i wył. Jeśli go ktoś w tym momencie tylko słyszał nie mogąc zobaczyć, co jest powodem wydawania takich dźwięków, z pewnością sądził, że zwierzę jest nie wiadomo jak krzywdzone. Próby poskromienia tej wściekłości kończyły się przekierowaniem agresji na „drugi koniec” smyczy. Spacery stały się tym uciążliwsze, że zaczęły stanowić zagrożenie dla otoczenia - nie było obroży czy szelek z których by ten „Houdini” się nie wysmyknął. 

Postawa! Wróg na horyzoncie; na luźną smycz nie ma szans

Nietrudno się domyślić, że zabiegi pielęgnacyjne stanowiły kolejne wielkie wyzwanie - którego miejsca by człowiek nie próbował dotknąć spotykał się z odmową współpracy - wymyki, ucieczki, marszczenie nosa, warczenie, piski; przy zadzie i ogonie nawet nie ostrzegał - po prostu gryzł

Mąż ani ja - mimo że byliśmy stałymi „członkami stada” nie zasługiwaliśmy nawet na odrobinę respektu - wszelkie zakazy, nakazy, próby zdyscyplinowania spotykały się z kategoryczną odmową i zaangażowaniem najcięższego oręża – kłów i pazurów. Psia niesubordynacja nie była dla nas niczym nowym – niegdysiejsze próby wyegzekwowania od naszych suczek jakiegoś: zostań, nie rusz, wyjdź, do mnie, zejdź (np. z kanapy) itp. napotykały nie raz na chwilowe „przytępienie” słuchu, ale nigdy z takich interwencji nie wychodziliśmy okaleczeni. Radziliśmy sobie dobrze z dotychczasowymi psami, które stanowiły też nie lada wyzwanie – m. in. dobermanka ocalona z pseudohodowli w wieku pięciu miesięcy oraz kochany łotrzyk, jamniczka. Sądziłam więc, że wystarczy „tylko” wdrażać dotychczasowe doświadczenia i wiedzę... a tu wszystko zawodziło.

W całym tym ambarasie najgorsze było nie zachowanie psa, lecz  brak jakichkolwiek doświadczeń z takim gagatkiem i fakt, że w związku z tym pozwalaliśmy się na każdym kroku zaskakiwać, a skoro tak, to i nasze reakcje nie były należyte... jednakże w głowie nam się nie mieściło, że można tak spaczyć psią psychikę, że napady agresji pomimo wielu korekt, będą się jeszcze powtarzać i powtarzać w nieskończoność, jakby to zwierzę kompletnie nie było    w stanie pojąć, jakich zachowań nie akceptujemy.

Najwięcej czasu zajęło nam przyjęcie do wiadomości, że TEN PIES TYLKO TAK UMIE SIĘ „POROZUMIEWAĆ" z człowiekiem, innych reakcji po prostu nie zna.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz