Strony

VIII

 

Koniec chlubny ze skromnym lubi się początkiem;

 niejeden łabędź był brzydkim kaczątkiem.2

 

Najpierw siew, przykrycie ziemią nasion; mimo, że nic jeszcze nie widać, trzeba ponieść wiele wysiłku i kosztów związanych z pielęgnacją. Maksymalne starania zmierzają ku maksymalnym efektom, ale jaki będzie plon – nigdy nie wiadomo – zależy to od zbyt wielu czynników, niemniej jednak zaangażowanie musi być na 100%. Przychodzi czas i ziemia pokrywa się młodziutkimi, wrażliwymi na kaprysy pogody roślinkami. Są pierwsze efekty, ale do obfitych plonów jeszcze daleko.

Praca wychowawczo-dydaktyczna kojarzy mi się nieodzownie z uprawą roli właśnie. Gdy już uznałam, że więcej nie wykrzeszę z siebie ani z psa, nastąpiła erupcja jego potencjału, choć… nazwałabym ją jednak „erupcją podziemną”, bo nie od razu była taka oczywista (albo ja nie jestem taka bystra w spostrzeżeniach). Trudność w ocenie postępów polega na tym, że szkolony pies często testuje determinację i konsekwencję człowieka wracając po okresie widocznych sukcesów do starych zachowań (niekiedy nawet jeszcze mocniejszych w swej uciążliwości!) – określa się to mianem dołków szkoleniowych, które potrafią naprawdę zgnębić i zniechęcić niejednego, nawet najwytrwalszego człowieka. Prawdopodobnie niejedno udałoby się wypracować szybciej, gdyby nie fakt, że Misza wstrzelił się w jeden z najintensywniejszych i najtrudniejszych okresów w moim życiu. Zbyt wiele wyzwań jednocześnie domagało się maksymalnego zaangażowania – podobnie jak Misza - tu i teraz.

Najtrudniej było do czasu, w którym udręczone zwierzę wreszcie pojęło, że ze strony nowych ludzi nie spotka go żadna krzywda oraz zrozumiało, że posłuszeństwo po prostu się opłaca. Gdy już nastąpił przełom, umysł psa stopniowo zaczął się otwierać na naukę, na nowe umiejętności, doświadczenia i na współpracę (aczkolwiek wybiórczo); nabierałam pewności, że Misza rozumie komendy i oczekiwania człowieka. Jednak rozumienie to jedno, a potulność, uległość i gotowość do podporządkowania się narzucanym zasadom, to zupełnie odrębne zagadnienie. Psisko bowiem okazało się na domiar złego, bardzo charakterne - i o to głównie potykaliśmy się w kolejnym etapie. Coś strzeliło w telewizorze, nagły wybuch fajerwerków, pędzący tir – niejeden pies zwiałby z podkulonym ogonem, a Misza - Zygfryd Nieustraszony rzucał się na wroga – z nastawieniem pokonać albo zginąć. Jeszcze długo, długo wrogiem byłam także ja i każdy, kto ośmielił się wymagać posłuszeństwa.

Wiadomo, to zwierzę musiało uparcie i stanowczo odpierać wszelkiego rodzaju ataki na swoje jestestwo, żeby przetrwać, lecz mimo że zagrożenie definitywnie, bezpowrotnie minęło  i pies już w to uwierzył - przestawał gryźć i drapać, z rosnącą ufnością poddawał się zabiegom, pozwalał na przytulanie, sam zaczął się łasić - determinacja w obronie niezależności  przypieczętowana łapą na nodze wciąż wlokła się za nami jak cień. Rozumiał już komendy i oczekiwania, lecz sobiepaństwo i upór permanentnie toczyły walkę z uległością. Jak to się manifestowało? Gdy Misza „średnio zaawansowany” usłyszał „niewygodne” polecenie, to jakby go przeszył dreszcz - otrząsał się z emocji (jakie rodziły nakazy i zakazy) i z moich słów robiąc dalej swoje; mówiłam: np. nie rusz, a jakbym słyszała: odczep się, muszę dokończyć. I te „migdałowe” oczy! Zawsze, gdy padała „uciążliwa” komenda - zdradzały tłumione intencje i ewidentną niechęć do posłuszeństwa. Na dźwięk: wyjdź – pies sztywniał, hipnotyzował charakterystycznym spojrzeniem, strzepywał napięcie z połowy grzbietu i stał nadal – jakby rzucał wyzwanie. Powtarzanie polecenia było bezskuteczne, więc szłam „na niego” zdecydowanym krokiem, jak taran. Dopiero wówczas tracił rezon i całkiem nieśpiesznie wychodził; nie odważył się wprawdzie zaatakować, ale pyszczek „aż swędział”… i - jak na Miszę - był to milowy krok w naszych domowych relacjach-potyczkach.

Niestety, najmniejszy bodziec wzrokowy czy węchowy ze strony innego zwierzęcia wywoływał niezmiennie spektakularne reakcje; mimo kilku lat intensywnej pracy, z porteczek wciąż wystawała wielka proca. Zdobywaliśmy kolejne bastiony osiągając „jakieś” efekty, ale jakże niewspółmierne do zaangażowanej energii i poświęconego czasu. Takimi nakładami wyszkoliłoby się perfekcyjnie co najmniej kilka czworonogów; wysprzątałyby mieszkanie i zrobiłyby zakupy.

Byłam już tak udręczona, że widok tego psa obrzydł mi bez reszty. Ja go nie znosiłam! Ja! Ta, która od dziecka kleiła się do każdego zwierzęcia bez względu na gatunek. Na ulicy zaczepiałam i tuliłam wszystkie spotkane psy – tak byłam spragniona własnego. Kiedyś nawet (około 11-letnim dziecięciem będąc) przycupnęłam przy budzie obcego, rosłego psa – „gadaliśmy sobie”, dopóki nie przybiegł przerażony gospodarz. (Nie raz przyszła mi do głowy myśl, że urodziłam się w psiej budzie.) Jednak Misza naciągnął strunę do najdalszych granic; przeciążona zmaganiami z nim oraz wieloma innymi obowiązkami myślałam, że tego nie wytrzymam. Mimo wszystko jednak, na sugestie związane ze schroniskiem reagowałam gwałtownym sprzeciwem. Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! To by była życiowa katastrofa; prędzej padnę! Nie umiałam, a przede wszystkim nie chciałam nawet sobie tego wyobrażać.

Podczas jednej z takich myślowych batalii nagle uderzyła mnie refleksja: A gdybym miała takie dziecko?... Poczułam dziwną, nieuzasadnioną ulgę. W moim podejściu do Miszy nastąpił przełom. Odtąd byłam w stanie ze spokojem myśleć, że lepiej już nie będzie; nie mam co liczyć na posłuszeństwo i bliskość psychiczną, jaką dały mi dotychczasowe psy – ten jest po prostu inny. To ja żyłam w błogiej nieświadomości, że aż tak można zrujnować zwierzęciu psychikę; byłam „rozpieszczona” wspaniałym towarzystwem ukochanych suczek (bezproblemowych? – bynajmniej!). Zaczęłam pracować nad zaakceptowaniem Miszy takim, jaki jest. I wtedy dopiero zaczęła się magia, której efektem jest obecny stan rzeczy. I nie jest to constans; starania i pomysłowość psa wydają się nie mieć końca.

1. Nareszcie w domu! 

 

Dzisiejszy Misza to ten sam kundel sprzed prawie 10 lat lecz już nie taki sam; sponiewierał mnie emocjonalnie, jak szmacianą lalkę, lecz jednak zaczął się rehabilitować; oczekiwane zachowania stały się na tyle trwałe, że w końcu dopuściłam je do świadomości i nawet ośmieliłam się wierzyć, że jeszcze zagości u nas normalność.

Rytuały przy drzwiach po powrocie do domu zdały egzamin. Można śmiało przekroczyć próg bez obawy poniesienia uszczerbku na zdrowiu, tudzież odzieniu. Nie ma skakania, obłapiania ni niepotrzebnej, spalającej psa ekscytacji. Osiągnęliśmy to niezliczonymi, niezmordowanymi ćwiczeniami - korektami, komendami i wchodzeniem (oraz opuszczaniem domu) w kompletnej ciszy – ignorując psa. Teraz można nawet przemawiać do niego od progu, od razu głaskać, przytulać, a i tak spokojnie stoi, lekko machając ogonem; ani nie draśnie zębem czy pazurem. Ale dotyczy to tylko domowników.

Na dźwięk dzwonka wraca dawny Misza. Nadal pędzi do drzwi histerycznie piszcząc i ujadając wniebogłosy tak podkręcony, jak za czasów „świetności”. Pewnie i temu udałoby się zaradzić analogicznymi staraniami, jak przy furtce czy siatce, ale na to już zabrakło mi sił. Doprowadziłam rytuał „tylko” do etapu: cofnij (od drzwi) – czekaj (może siedzieć lub stać, byleby tylko nad sobą zapanował); wpuszczam gościa (jeśli jest znany Miszy), a psu nadal każę czekać. Piszczy wprawdzie głośno i intensywnie (pozwól, bo nie zdzierżę!), przebiera łapami, aż tryska niecierpliwością, wyciągając maksymalnie szyję i wyłapując chciwie zapach przybysza. Ale czeka. Dzięki temu na tyle już zdołał zaspokoić obawy, że to nie wróg, ciekawość – kto to? i nawąchać się nowego zapachu, że gdy mówię: proszę – podbiega jakby od niechcenia – a, to ty – zdaje się mówić, przystawia nosem pieczątkę i już traci zainteresowanie; już mu mija.

Wobec domowników tylko w jednej sytuacji zdarza się Miszy moment zapomnienia - gdy rozpoznał zwiastuny spaceru czy wyjazdu (TEN ubiór; napełnianie wodą jego butelki…) – wówczas podskoczy, ale natychmiast przypomina sobie, że to zakazane (no nie mogłem się opanować) i na ułamek sekundy zastyga z uniesionymi łapkami (jak niedźwiadek – ale już nie grizli), po czym łapki lądują miękko na moim brzuchu, albo opadają na podłogę; czuje się, ile starań pies wkłada, aby wypadło to jak najdelikatniej. Nasza pomoc z kolei, polega na unikaniu „wrażliwych” słów i zupełnym ignorowaniu podczas całych przygotowań – wręcz odsyłam psa na kanapę, a jeszcze lepiej - gdy uda mi się w porę pomyśleć i przechytrzyć mądralę – wypuszczam na podwórko.

A’ propos wypuszczania - przy otwartych drzwiach również obowiązują zasady: Misza nie może ot tak wyprysnąć na podwórko, lecz musi zaczekać na pozwolenie – gdy już się sadzi do wyjścia wystarczy krótkie E!- wówczas kieruje na mnie wzrok i otrzymuje pozwolenie. Analogicznie z napełnioną jedzeniem miską – nawet już nie trzeba przypominać; stawiam - sam siada, przestępuje wprawdzie niecierpliwie z łapki na łapkę, ale spogląda w oczy i czeka na ulubione słowo - słyszy proszę i dopiero je (a raczej pucuje z uwielbieniem miskę).

Ponieważ Miszy zawsze było pełno pod nogami, chciał wszędzie i zawsze wieść prym - wręcz można było się o niego przewrócić – wymogłam kolejną rzecz: za mną. Dziś już tych słów nie trzeba nawet powtarzać – wystarczy gest ręką; najzabawniejsze jest, gdy stoję trzymając napełnioną jedzeniem miskę – sam się cofa, żeby przepuścić mnie w drzwiach. Wersal!

Można by pomyśleć: po co aż tyle zachodu (może nawet: ale biedny ten pies). Otóż Misza jest cały czas uparciuchem, który chciałby nieograniczonej swobody, tyle że – „ociosanym”. Dotarło wprawdzie do niego (w końcu), że spotkał na swej drodze jeszcze bardziej stanowczą istotę, ale wciąż mnie sprawdza, więc nie mogę złagodzić wymagań, bo wróciłby dawny chaos. Najwyraźniej tak to już jest, że bagaż nabytych doświadczeń – choćby głęboko upychany gdzieś na dnie świadomości, lub poza nią – będzie się wlókł za osobnikiem do końca życia (jak walizka na kółkach). Poza tym – weszło mi w krew bycie czujną i uważną; Misza też nie cierpi – przeciwnie – wie, czego się od niego oczekuje w konkretnych sytuacjach i w ogromnej mierze stara się (!) temu sprostać (wręcz niejednokrotnie wyprzedza sytuację), a jego nieustająca radosność oraz gotowość do współpracy stanowią potwierdzenie zadowolenia psa (i ludzi oczywiście).

A, nie! - mam coś na swoją obronę – nie jestem aż tak pryncypialna, ale to Misza wyznacza i ewentualnie poszerza marginesy bezpieczeństwa. O ile umożliwia zapanowanie w każdej chwili nad odstępstwami od zasad – pozwalam na drobne grzeszki – w końcu im więcej tego psa w domu, tym przyjemniej - oby tylko nie wchodził na głowę, ale mądrala już dawno zrozumiał, że do niego należy ostatnie słowo (a właściwie wyrażenie): tak jest!.
 Odzyskał więc zapachowy raj – kuchnię. Może do niej wchodzić i przebywać – po to by nie stresował się wyobrażeniami, że coś go ominęło; pokręci się, porozgląda i wychodzi. Wprawdzie trzeba mu pomóc podjąć decyzję o opuszczeniu kuchni, lecz żadne dyski, dźwięki, nawet słowa nie są już potrzebne – wystarczy gest, spojrzenie i wskazanie głową drzwi. Opuści ogon do płowy, położy uszka po sobie, zwiesi głowę w wyrazie pokory ale i wyraźnego rozczarowania i idzie do pokoju. I leży spokojnie (!); westchnąwszy uprzednio - często zasypia.
  A propos gestów – siad, połóż się, czekaj, do mnie, obróć się, hop, proszę (pozwolenie wskoczenia, na kanapę) – przy tych komendach głos jest zbędny; jeden ruch ręką i Misza wie, co ma robić i – co najważniejsze - ochoczo wykonuje każdą komendę już bez nagradzania.

 

Wszystko pod kontrolą

 

Problemy terytorialne na kanapie czy łóżku już nie istnieją – każdy domownik może „bez pytania” przysiąść się i przytulić do Miszy, a on - raz łaskawie pozwala się adorować – ewidentnie czerpiąc z tego przyjemność, a innym razem „śpiewa”, mruczy wygina się, opędza od natręta, i robi uniki – ale zawsze bardzo delikatnie i nie ma w tym krzty agresji, aczkolwiek jest lekka nerwacja; zresztą bardziej wygląda to na kokieterię, niż rzeczywistą niechęć – nikt go siłą nie trzyma, w każdej chwili mógłby zeskoczyć, a tego nie robi. Skąd ta niestałość – raz akceptacja, raz uprzejma odmowa przyjmowania pieszczot – długo nie udawało mi się tego rozgryźć.

Aż kiedyś – wchodziłam właśnie  do kuchni, gdy zaczęły się takie rodzinne przytulanki - pochwyciłam spojrzenie Miszy, który właśnie wysuwał głowę z objęć syna – nie chodziło o to, żeby nie być dotykanym, a o swobodę ruchu, kontroli i ewentualnej reakcji – żeby mógł w każdej chwili wyskoczyć, podążyć za mną i obserwować, co też ja tam będę robić; ten niepoprawny optymizm, że wszystko kręci się wokół jego miski - jest rozbrajający . Jeżeli wszyscy domownicy grzecznie siedzą pod nadzorem psa, w jednym pomieszczeniu – w porządku – można tulić do woli.

Niegdysiejszy terytorializm kanapowo-łóżkowy przybrał teraz formę przekomarzanek. Na przykład: na stół wjeżdża jedzenie, idę jeszcze po coś do kuchni – wracam, a tu biesiadnik już leży na moim miejscu (nie zwędzi jednak niczego z talerza, mimo że byłaby to kwestia jednego, wprawnego chapsnięcia). Posuń się – mówię – mmm… - mruczy, chrząka, uroczo pociera oczka obiema łapkami – „wstydzi się”; nagle bardzo zaswędziało ucho – ewidentny wyraz zakłopotania, niechęci do słuchania niewygodnych poleceń, zwlekania - a może zmieni zdanie? Często trzeba powtórzyć prośbę, ale w końcu leniwie się podnosi i łaskawie przesiada. Lecz bynajmniej nie żywi urazy – nie jest z tych obrażalskich… szuka nowych możliwości przyciągnięcia ludzkiej uwagi – kokietuje: przewraca się na grzbiet, wygina, mruczy – zastyga i łypie oczyskami, które pytają: zrobiłem wrażenie? – Nie! – odpowiada mu ludzka, zamierzona obojętność. Rozszerza repertuar – bodzie główką, przyciska się całym ciałem; zadek z uniesioną (jakże inaczej!) kitą wędruje do góry, po czym luźno, z impetem opada, a nosek – no, patrzcie - zupełnie przypadkiem – zabłądził do kieszeni i jakoś „nie może” z niej wyjść. Do tego dochodzi dotykanie łapkami – tak delikatne, że można by je porównać z kocimi, gdyby nie szorstkość wyspacerowanych poduszek - pies ewidentnie intensywnie myśli i stara się o finezję ruchów.

 

Ponieważ znamy się nie od dziś, wiadomo, że uzyskawszy coś tą drogą, pies zacznie przechodzić samego siebie i wciągać człowieka w wir swoich sztuczek; sam zmierza ku fiksacji, wymuszeniom i de facto do wyniszczającej frustracji. Człowiek odbiera takie umizgi jako zabawne, urocze. Niewątpliwie takimi są, ale do czasu. W którymś momencie stają się uciążliwe – człowiek ma już dość i staje się nerwowy, a pies nie wie, dlaczego jeszcze przed chwilą było sympatycznie, a teraz są krzyki. Z tego względu właśnie to opiekun powinien wszystko inicjować i również kończyć jasną komendą (np.: dosyć), dzięki czemu zwierzę się uczy, że nie ono tu gra pierwsze skrzypce. I godzi się z tym. Pod warunkiem, że człowiek jest konsekwentny i przewidywalny.

 

Oczywiście, że Misza jest przytulany, głaskany, czochrany, całowany – i to mnóstwo razy w ciągu dnia – jakżeż inaczej – nikt nie oprze się urokowi psa! Możemy sobie nawet pożartować – na czym Misza też się świetnie zna; zmieniony głos, chwytanie łapki, ogona, uszka – wszystko, co wywoływało opór, strach czy atak - dziś stanowi element zabawy. Jednak zawsze my, domownicy ją rozpoczynamy i dajemy sygnał do zakończenia. 

 

 Tak się utarło, że chwile po obiedzie, to czas na leżakowanie – i na ten zwyczaj pies chętnie przystał. Tak więc maszeruje ochoczo na górę; zorientował się, że nie idę za nim – staje na środkowym schodku, lub w końcu się kładzie i czeka. No, idź! – mówię. Idzie. Słyszę, że wskoczył na łóżko; czeka, ale ja nadal się nie pojawiam. Zeskakuje, wysuwa tylko głowę przez próg, wygląda i „mówi”: bez ciebie nie będę leżał. Wreszcie się doczekał – przyszłam; poprawiam jeszcze koc – Misza siedzi na podłodze, czeka na pozwolenie – proszę. Mimo, że „psota” ma swoje wydzielone miejsce na łóżku, zawsze położy się na środku. Wpadłam kiedyś na pomysł: przykryję go całego, to sam się przemieści, chcąc wyjść na powierzchnię – a gdzież tam – jeszcze lepiej! Wysuwa się tylko nosek. Po chwili – zaczepnie, figlarnie - jedna łapka. I to wszystko. Dobra, sam tego chciałeś - kładę się! Przygniatam lekko żartownisia i czekam. Leniwe pomruki stanowią jedyną reakcję przez dłuższą chwilę. (To wciąż ten sam pies, który zębami i pazurami bronił wszelkiego dostępu do siebie!) W końcu poczuł dyskomfort - a to egoistyczny, hedonistyczny szelma! – przesuwa się tylko tyle, żeby jemu było wygodnie, a ja mogę dalej leżeć powyginana w paragraf. Ale niechbym poniechała wspólnego polegiwania… A, to idę do ciebie – zdaje się mówić wieczny optymista – wietrzący okazję w każdym stuknięciu miską czy otwarciu lodówki.

Pewnie, że można by podejść do tej sytuacji: albo kładziesz się na swoim miejscu – od razu, albo w ogóle, ale tego typu drobnostki trudno nawet nazwać grzeszkami; Misza już jest partnerem, a nie przeciwnikiem - zna granice. Niekiedy trzeba mocniej zaakcentować prośbę, ale to nie szkodzi. Nigdy nie chodziło mi o to, żeby mieć psa wytresowanego, a ułożonego, wychowanego, i pozostającego ze mną w swobodnym kontakcie psychicznym; bez strachu,  napięcia… ale jednak na moich zasadach.

Jeśli nie pomagają gesty ani słowa (a naprawdę zdarza się, że wystarczy tylko wskazać miejsce), przesuwam chłopaka – jedzie na kocu i ani nie mruknie Gdy już sobie leżymy – Misza przytulony grzbietem do mnie, jakby go nic nie obchodziło, w pewnym momencie odchyla główkę za siebie - w stronę mojej twarzy, kieruje na mnie maślane spojrzenie – jakby jego wielkie oczyska szukały potwierdzenia: kochasz mnie? Kładę wtedy rękę na łepetynce, głaszczę uszko, a psina ciamka, mruży oczy i zasypia. Wręcz odnoszę wrażenie, że o to właśnie chodzi – poprzekomarzać się. Inne, bardziej racjonalne uzasadnienie - z tego najatrakcyjniejszego lokum na łóżku można szybko wystrzelić na przykład do kuchni… gdyby ktoś wołał psa; to konkretne miejsce stanowi również najlepszy punkt obserwacyjny i nasłuchowy – a jak wiadomo – trzeba być czujnym.

Czujnym w odniesieniu do szeroko pojętych korzyści, ale nie uważnym – od troszczenia się o bezpieczeństwo psa „są ludzie” - Misza mianowicie obdarzył nas takim zaufaniem, że to my musimy czuwać, aby mu nie przysiąść przypadkiem ogona, łapki, lub nie potrącić – np. gdy raptownie zmienia miejsce na to, gdzie akurat siada człowiek (może będą spadać jakieś okruszki). Jeśli jednak dojdzie do kolizji – nie szkodzi – pies nie upatruje w tym zagrożenia. 

 

Kolejna, jeszcze bardziej uzurpatorska psia zagrywka dotyczy kołdry, koca i (sztucznego) futrzaka-narzuty. Jeśli leżą w nieładzie, Misza tak wycyrkluje, że zawładnie wszystkim na raz –  choćby miał rozciągnąć się jak długi. Czy moje wejście do pokoju w takim momencie wprawia psa w konfuzję? Ależ z jakiego powodu? A swoją drogą - nasuwa mi się skojarzenie, że to uwielbienie piesków dla wszystkiego, co cieplutkie i milutkie wiąże się ze wspomnieniem brzuszka psiej mamy. Może się mylę…

 

 

 

 

 

Gdy rozłożę matę na podłodze – pierwszy gimnastyk Misza już robi „psa z głową w dół”. „Wynegocjowawszy” miejsce, siadam – psi egocentryk zaczyna zachowywać się jak kot – barankuje, ociera się, łasi – jakby mówił: będziesz tracić czas na jakieś ćwiczenia zamiast zająć się mną? Z kładzeniem się kogokolwiek na macie (teraz już tylko w ogrodzie, na trawie) związane jest wrodzone, ochroniarskie zachowanie Miszy – natychmiast kładzie się przy człowieku, mocno dociskając swoje ciałko – skierowane w stronę, skąd mógłby ktoś nadejść i pilnuje. Oczywiście do leżącej osoby (teraz już) każdy domownik może się zbliżyć. Nigdy nie zdarzyła się groźna sytuacja, która miałaby skłonić Miszę do tego odruchu, niemniej jednak instynkt nakazuje mu chronić stado. (Początkowo wpadał wręcz w panikę, gdy ktoś kładł się na podłodze – podbiegał i – tak jak Korcię - usiłował skłonić do wstania. Analogicznie zachowuje się „bodyguard” podczas wszelkich prac ogrodniczych – gdy ktoś przykucnie plewiąc – dociska się grzbietem do pleców; przy pracach na stojąco – patroluje furtkę, bramę wjazdową i ogrodzenie.

Człowiek, jak to człowiek, ciągle z czymś nomen omen przesadza – nam najczęściej się to zdarza właśnie przy pracach „polowych” - skoro już się zmobilizowaliśmy, to zasuwamy do upadłego – a bo to wiadomo, kiedy nadejdzie kolejna fala energii? A że te przypływy ogrodniczego entuzjazmu pojawiają się skokowo, to i pracy jest za każdym razem co nie miara. Tak więc pod wieczór, po całym dniu towarzyszenia nam, Misza jest tak zmęczony, że wrodzony przymus ochrony i kontroli stopniowo maleje do zera. Chcąc mieć „stado” w komplecie, sterane psisko usiłuje zaciągnąć nas do domu - w pewnym momencie zaczynając się plątać pod nogami – co chcesz? – pytam, choć wiem doskonale, o co chodzi. Szczęśliwy, że wzbudził zainteresowanie – biegnie przede mną wskazując kierunek, zatrzymuje się po paru metrach – wciąż stoi tyłem do mnie, odwraca tylko głowę – idziesz? – ewidentnie się upewnia; no idę, idę - wiem doskonale, że prowadzi mnie do drzwi z tyłu domu, które są cały czas otwarte - mógłby sam wejść do przedsionka i położyć się na swoim legowisku. Stały rytuał jest taki, że idę i namawiam psa: idź na podusię, połóż się, zostań. Chętnie się kładzie – tak, o to właśnie chodziło, ale widzę zawód w psich oczach, gdy zamierzam wrócić do przerwanych robót. To ja też idę – i znów nam towarzyszy na podwórku, ale coraz częściej „zagaduje”, żeby znów za nim iść – widać, jak walczy ze zmęczeniem. Zignorowany – idzie w końcu sam na swoje miejsce, obojętnieje na wszelkie bodźce i zasypia.

 

Zabiegi pielęgnacyjne

 

Zabiegi pielęgnacyjne to kolejny niegdyś bardzo czuły punkt, dziś nie stanowiący najmniejszego problemu, przeciwnie – bardzo mile widziane, bo oznaczają, „wypłatę” – oby tylko wystarczyło „gotówki”. Wręcz – w imię psiego spokoju i eliminowania złudzeń - muszę kłaść akcesoria do czesania i obcinania pazurów poza zasięgiem Miszy, bo sam by je przynosił; gdy widzi, że trzymam w ręce cążki – natychmiast wskakuje na kanapę, a robi to tak lekko i uroczo: nie wybija się z zadu, lecz z czterech łap w pionie, jak Pluto z disnejowskiej kreskówki, a radością - że wreszcie ktoś zajmie się psem - emanuje całe ciało.

Z jednakową lekkością i entuzjazmem Misza wskakuje na stół (w altance) widząc, że niosę przybory do czesania. Ta czynność budzi we mnie wręcz wzruszenie – do jakiego stopnia zwierzę mi zaufało. Stopniowo udawało mi się „dostąpić” kolejnych partii ciała, nawet ogromnie problematycznego zadu, natomiast chwyceniu ogona towarzyszyły wielkie emocje przez dobrych kilka lat. Już wprawdzie nie byłam łapana zębami za rękę, jednak Misza wypracował system łagodnych, lecz stanowczych uników – mimo nagród i swojego łakomstwa. Byłam cierpliwa i pies to docenił. Teraz nie tylko pozwala się cały wyczesać ale i spokojnie stoi, co w jego przypadku jest również wyczynem; wcześniej po kilku muśnięciach grzebieniem domagał się kąska; wiercił się tańcował i ponaglał mnie wkładając notorycznie pyszczek do ręki.

Czyszczenie zębów wodą utlenioną stało się rytuałem każdego wieczoru. Położyłam kiedyś szczoteczkę celowo w zasięgu Miszy – oczywiście ją wypatrzył i natychmiast mi przyniósł. Tak więc kolejną rzecz muszę chować, inaczej pies nie zaznałby spokoju chcąc nieustannie podawać w wiadomym celu. Przez dłuższy czas „czyścioszek” nie kojarzył z higieną jamy ustnej wody utlenionej, którą stawiałam na drugim lub trzecim schodku. Pewnego razu, gdy wyczekiwana godzina już dawno (czyli jakieś dziesięć minut wcześniej) w psiej głowie wybiła, Misza uznał, że musi się przypomnieć, bo przecież ci ludzie wiecznie łażą po tym domu nie zwracając uwagi na najważniejszego członka rodziny; a psu pilno do współpracy. Zaczął szukać szczoteczki – schowana. Stoi na środku pokoju, rozgląda się; spojrzał na schody… dostrzegł buteleczkę z wodą - pochwycił i podał mi do ręki. A gdyby tak postawić wodę wyżej – co pomyślawszy – uczyniłam. Czy zwierzę wpadnie na to, że żadne skakanie po zewnętrznej stronie, przy barierkach nie pomoże? Myśli. Usiłuje zajrzeć mi w oczy. Bierze mnie pod włos sprawdzonymi sztuczkami – zamyka drzwi, kłania się, „wstydzi się” i zerka na mnie; psu tam wszystko jedno, z jakiego powodu coś wpadnie do pyszczka. Moja obojętność irytuje psa - domaga się pomocy, szczeka. A ja czekam. Po minucie, może dwóch obszedł schody, wszedł po stopniach i zniósł buteleczkę; hurra! Wiedziałam, że stać mądralę na taki pomyślunek!

Misza tak bardzo stoi na straży systematyczności, że mógłby śmiało zasilać szeregi klubu Wiewiórka. Codziennie o stałej porze zaczyna szukać wzrokiem akcesoriów, które chwilę wcześniej niepostrzeżenie kładę na stałe miejsca; przynosi, podaje precyzyjnie do ręki wskakuje na kanapę i przybiera odpowiednią pozycję. Nie ma mowy o zapomnieniu czy lenistwie z mojej strony – nawet złe samopoczucie nie może stanowić wymówki, a i tak na pyszczku zawsze maluje się rozczarowanie, gdy nagroda nie wiadomo kiedy zniknęła w czeluściach gardzieli. – Trzeba było nie pochłaniać tak szybko, drogi łakomczuchu.

W efekcie tak ochoczej współpracy nie potrzebuję niczyjej pomocy, żeby cokolwiek przy Miszy zrobić. Od początku używałam słów: stój, wstań, obróć się, połóż się itd.  Jednocześnie kierowałam Miszę w stronę pożądanej pozycji, aż w końcu wszystkiego się nauczył. Dzięki temu wie co po czym nastąpi, ma pewność, że nic mu nie zagraża, bo nie jest siłą przytrzymywany, ani przerzucany z boku na bok, jak worek ziemniaków; stał się współsprawcą efektów wspólnych działań – wpływa na nie zachowując spokój podczas zabiegów. A to mu się zawsze opłaca, bo – o ile w dużym stopniu odeszłam już od nagradzania (takie tam: siad, czekaj, cofnij, nie rusz, omiń itp. stały się oczywistym elementem naszego codziennego dialogu i nawet Misza nie wpadnie na to, żeby przy ich okazji o cokolwiek się upominać) tak w sytuacjach specjalnych – wymagające od psa szczególnego skupienia, zaangażowania mnóstwa cierpliwości i opanowania (zabiegi, pieski na spacerze) – doceniam. Bo oczywiście nagrody stanowią siłę napędową, która krzesze powściągliwość.

 

Wycofywanie się z każdorazowego nagradzania

 

Gdy wiedziałam, że Misza już doskonale rozumie, o co w danej komendzie chodzi, nagradzałam co drugi, co któryś raz, aż do zupełnego zaprzestania i wygaśnięcia oczekiwań psa. Są jednak osiągnięcia szczególne, ogromnie przydatne w codziennym życiu, a okupione ekstremalnym wysiłkiem – tym bardziej więc boję się, żeby niedoceniony Misza nie zaczął ignorować nader ważnych poleceń.

Tak więc, jeśli na dźwięk gwizdka szczekający Misza odejdzie od furtki, gdy pojawił się właśnie jakiś samochód, pies czy człowiek – zawsze doceniam ten nie lada wyczyn (który wręcz mnie rozczula, gdy przypomnę sobie, co to się działo onegdaj), ale też dzięki temu otrzymuję premię – zdarza się bowiem, że Misza potrafi wręcz zignorować (!) czyjąś obecność poza ogrodzeniem.

Kolejne sytuacje, kiedy to sumienie nie pozwoliłoby mi odmówić psu kąska, to wizyty w gabinecie weterynaryjnym i wspomniane już zabiegi pielęgnacyjne; przecież to dla tych smakołyków psisko tak się wysila, żeby cierpliwie wyleżeć, wystać i pozwala wszystko zrobić. Co któryś raz bywa jednak, że go poniesie – już poczuł się zbyt pewnie i wyrywa się przed zakończeniem czynności. Wtedy go dyscyplinuję, doprowadzam dzieło do końca i mówię: no to leć! Leci do kuchni i czeka na mnie, ale ja się nie pojawiam; wraca, staje w progu – w oczach wyraźne pytanie: nie idziesz? Nie idę i tym razem już nie nagrodzę. Działa. Przy następnej okazji stara się, jak już dawno nie.

 

Bez pracy nie ma kołaczy

 

Posłuszeństwo poniekąd obróciło się przeciwko Miszy, bo skoro przestał być przy każdej okazji nagradzany, to zaczęło mu tego brakować – gdzie się podziała dotychczasowa atencja, obfitość smakołyków… Jednakże wraz ze zdobytymi umiejętnościami w główce mądrali zrodziła się świadomość, że  na wszystko trzeba zapracować.

Gdy byliśmy już trochę zaawansowani w docieraniu do psiego umysłu, nauczyłam chłopca paru dodatkowych komend: zamknij drzwi, podaj, wycieraj łapki, wstydzę się, kłaniam się. Byłam ciekawa, czy taki psi licencjat w wykonaniu Miszy jest w ogóle możliwy. Jest. Wprawdzie należałoby jeszcze co nieco podszlifować, ale raptus jest zbyt gwałtowny, zbyt skupiony na nagrodzie, zamiast na precyzyjnym wykonaniu zadania, a to bardzo go spala i zaczęło prowadzić z kolei do fiksacji. Aby uniknąć jej utrwalenia poniechałam dalszego doskonalenia; w końcu nie chodziło o nie wiadomo jakie efekty, a o radość łasucha i wspólne działania prowadzące do zacieśniania więzi.

Psia inteligencja nie pozwala żeby to, co wyuczone, co przynosi profity – leżało odłogiem. Jak tu zwrócić ich uwagę, i zarobić na „kołacze”? – leżał i myślał pies. I wymyślił: pewnego popołudnia nieoczekiwanie zerwał się z kanapy i podbiegł do uchylonych drzwi – zamknął je noskiem, kichnął, prychnął, wachluje ogonem i przebiera łapkami – co za to dostanę? - pytają wielkie, pełne nadziei oczy. Nauczył się wyłudzać! Aż się ciśnie na usta kolejne niedźwiadkowe imię: Pan-da! Oczywiście ludzkość rozbrojona; nagrodziłam, choć nie powinnam, bo to człowiek powinien inicjować wszelkie działania, zamiast dawać się owijać wokół pazura. Z drugiej jednak strony – nasze relacje są już tak zaawansowane, że można nad wszystkim polubownie zapanować i w porę zastopować. Niejednokrotnie więc, gdy widzę, co się święci – gaszę zapędy łakomczucha, pozbawiając go zawczasu złudzeń. (A zawiedzione oczy wzbudzają we mnie coś na kształt wyrzutów sumienia; czy ja zawsze muszę być pod presją jakiegoś szantażu emocjonalnego…)

Jednak Misza skądś wie, że do upartych świat należy, toteż co i rusz testuje na nas swoje wdzięki, usiłując ściągnąć na siebie uwagę: najpierw staje na środku pokoju – parsknie, kichnie i szuka kontaktu wzrokowego z kimkolwiek. Już wiadomo, o co chodzi, ale celowo nikt nie reaguje. Wówczas Misza sięga po sprawdzony repertuar miksując komendy (bo to wiadomo, co im się najbardziej spodoba?) w różnej kolejności – pociera łapkami oczy i natychmiast przechodzi do ukłonu, a następnie „wyciera łapki”, wykonuje obroty - towarzyszą temu odgłosy szorowania i tupania; pomruki i poszczekiwania (cała sytuacja jest tym komiczniejsza, że wszystko odbywa się w mgnieniu oka). Po takiej serii zastyga na sztywnych łapach; czeka machając ogonem, przewierca wzrokiem – coś jeszcze mam zaprezentować?; zamknąłby jeszcze drzwi, ale ktoś „zrobił to psu” wcześniej. Jak przystało na bystrego obserwatora zauważył też, że człowiekowi od czasu do czasu coś spada – pies tylko na to czeka – nieważne co: rękawiczka, łyżka do butów, papierek… byleby tylko dało się wziąć do pyszczka. I nie chodzi o to, żeby z tym zwiać, lecz „zarobić” na smakołyk kolejną umiejętnością – podawaniem; jest to następny powód, dla którego Misza chciałby nam stale towarzyszyć. Skoro jednak ludzie pozostają niewrażliwi na psie wdzięki, nic im nie spada, to może napełniliby kong – pomyślał pies i wszczął poszukiwania. Rozgląda się, węszy, sprawdza różne pomieszczenia – udało się; wbiega radośnie do pokoju i podrzuca stanowczo za długo nieużywaną zabawkę. Ponieważ znów nie został zrozumiany, wkłada mi kong do ręki. Jeszcze jakieś wątpliwości?

Krótko mówiąc: zwierzę wychodzi z siebie, żeby dostać nagrodę i ewidentnie zgłasza gotowość do współpracy. Z konieczności częściej tłumię w zarodku te starania, niż ulegam niewątpliwemu urokowi osobistemu psa; uczyłabym go nawet nowych sztuczek, lecz nie uczę, bo towarzyszy temu ogrom emocji, Misza zbyt się rozkręca, potem nie może wyhamować przekraczając granice zabawy – ociera się o fiksację, a nie jest już młodzieniaszkiem; ma pod skórą śrut, którego wpływu na organizm nie sposób ocenić. Po prostu boję się o jego zdrowie.

 

Z ostatniej chwili (8.12.2020): zgubiłam wczoraj świstek, na którym robiłam notatki podczas spacerów (nigdy nie wiadomo, kiedy podleci jakaś myśl, zatrzepocze skrzydełkami i umknie, jeśli jej nie pochwycisz) – był na biurku i przepadł; na podłodze też go nie widać.

Przed momentem do pokoju wczłapał zdegustowany Misza - ludzie zajęli się swoimi sprawami zamiast bawić psa, któremu aż zmięło się futro od leżenia; pada deszcz, a jak wiadomo – wtedy pieski też się nudzą. Stanął, rozejrzał się, parsknął - zanurkował pod biurko i co wyjął? – posianą karteczkę. Ale był szczęśliwy! Trochę wyciamkana, wymiędlona, ale jeszcze da się coś przeczytać; dostał nagrodę i już ukontentowany położył się na podłodze, przy moich nogach, choć mógłby dwa metry dalej – na łóżku.

 

Właśnie Misza skłonił mnie do podzielenia się kolejną refleksją, jaka już dawno przyszła mi do głowy. 

To naprawdę nie było reżyserowane - cud, że udało się uchwycić owo częste  zachowanie; najczęściej w momencie sięgania po aparat główka  podnosi się, obraca, a oczy pytają: - O co chodzi? Tak straciliśmy wiele wspaniałych sytuacji, bo szałaput nie jest w stanie się skupić na współpracy myśląc już o nagrodach

 Leżenie u stóp pana/pani – uznawane za wyraz bezgranicznego oddania psa. Z całą pewnością jest to wyraz głębokiej więzi, ale mam nieodparte wrażenie, że jest to również jedna z wielu form kontroli sytuacji, trzymanie łapy na pulsie – i to niekiedy dosłownie. Trzeba być czujnym, bo a nuż psu się przyśnie i coś go ominie, człowiek gdzieś pójdzie bez wiedzy zwierzęcia… Szczególnie wyraźnie to czuję, gdy zbliża się pora posiłku – jeśli jesteśmy razem na kanapie, Misza nie tylko umości główkę na mojej nodze, wręcz naciska szukając kontaktu wzrokowego; gdy siedzę na krześle - nie pójdzie na pobliskie łóżko - położy się na podłodze i stara się przylgnąć do mnie jeśli nie łepetyną, to chociaż łapką. I to jest ewidentne czuwanie, bo gdybym tylko wstała, popędziłby do kuchni, sugerując jedynie słuszny kierunek.

Kiedyś Misza notorycznie naciskał mi łapą stopę przy drzwiach wyjściowych i furtce - obecnie zdarza się to sporadycznie, ale w przeszłości było nagminne. Zawsze ogarnia mnie wtedy uczucie bycia wziętą w posiadanie – „Alfa wyprowadza podopieczną” na spacer. A raczej chce wyprowadzać, bo od zawsze egzekwuję niewyprzedzanie, stanie obok mnie i wyruszanie, gdy pies jest spokojny, a smycz luźna. Tak więc po analizie mnóstwa zachowań Miszy i wielu innych psów – także własnych, opuściłam złudnie komfortowe centrum mojego ego i staram się  patrzeć trzeźwo na przejawy psiego „uwielbienia”. Takie podejście ułatwia mi stanowcze odesłanie psa, gdy staje się natrętny i sam już nie wie, na co jeszcze mógłby naciągnąć człowieka swymi pięknymi oczyma.

Nie zawaham się jednak przy określeniu miłość – dosłownie czuję, że mogłabym dotknąć tych fluidów płynących w moją stronę, gdy Misza przychodzi do mnie rano (stały rytuał), mocno wtula opuszczoną w wyrazie uległości główkę, która aż robi się gorąca z emocji i jakbym słyszała: zjadłem śniadanko, które mi przygotowałaś (prawie zawsze podaje je mąż) błogość aż bije od psa. Gdy podzieli się zadowoleniem, idzie na kanapę podrzemać.

 

Połapać się w ludzkim świecie

 

Misza jest mistrzem dbałości o swoje interesy i koncentracji na konkretnych celach - powinnam się od niego uczyć. Przy nim jeszcze dobitniej zdałam sobie sprawę, jak daleko mi do doskonałości, nawet w codziennej rutynie. Na przykład, jestem w drodze do pokoju (na górze) – wracam się do kuchni (na dole) - zrobię sobie kawę; zanim woda się zagotuje, zajrzę jeszcze do pralni. Kurczę, jak te rośliny mają sucho – cud, że żyją – do łazienki po konewkę; kałuża (nie mogłaś od razu wziąć ścierki – pierwszy raz podlewasz?). Z naręczem wyschniętego już prania, po włączeniu zmywarki i pralki idę w końcu na górę. A po co ja w ogóle schodziłam na dół? Aaa, po kawę…

Przez pewien czas Misza maszerował za mną krok w krok (zawsze trzeba mieć łapę na pulsie); odsyłałam go na miejsce, a uparciuch swoje. W końcu pojął, że w każdej chwili mogę zawrócić w pół drogi (jakiej to trzeba inteligencji, żeby odnaleźć się w tym ludzkim świecie…) i nauczył się przeczekiwać – siada w najlepszym punkcie obserwacyjnym, wodzi wzrokiem i analizuje. Idzie za mną dopiero, jeśli nie pojawiam się przez chwilę ponownie w tym samym miejscu. Z kolei, jeśli ja przewiduję rychły powrót do pokoju, w którym Misza był ze mną, mówię: zostań, zaraz przyjdę. I wtedy bardzo staram się myśleć i trzymać w ryzach, żeby zrealizować to jakieś jedno, konkretne zadanie, bo pies czeka – a ja chcę być wobec niego słowna, bo on naprawdę cierpliwie czeka.

 

Pańskie oko konia tuczy

 

Świat człowieka obfituje w bodźce, zadania i wyzwania – przeróżne aktywności; pies też jest ich spragniony, ale zupełnie uzależniony od opiekuna. To uzasadnia wewnętrzny przymus towarzyszenia wszędzie człowiekowi, ale także wynika z obaw: czy mnie wezmą ze sobą, czy o mnie nie zapomną; a jeśli mnie zamkną w tych czterech ścianach – nie wiadomo kiedy, nie wiadomo czy w ogóle wrócą – to instynkt samozachowawczy każe psu o siebie zawalczyć - podpowiadając, że bez człowieka zginie. 

 

Ledwo po podróży torba została rozpakowana, Misza wskoczył - tym razem beze mnie nie pojedziecie!

 

Psisko myślało, że znów je opuścimy, aż dociskało główkę do torby - tak bardzo nie dawało się wyprosić; na tym etapie zażyłości  nie wystarczał "tylko wikt i opierunek" oraz prywatna niania - też kochająca, ale to nie to


Jest to na pewno pierwotna, ale nie jedyna przyczyna natrętnych zachowań – dobra, zżyta psio-ludzka kompania ma wspólne przyjemności i to też na nie zawsze liczy pies. Ponieważ człowiek jest wiecznie czymś zaabsorbowany, zwierzę woli nie czekać, kiedy zostanie zauważone i zaproszone do ludzkiego świata – lepiej stale o sobie przypominać w ramach szeroko pojętego interesu własnego.

Lecz takie szwendanie się, łazikowanie w poszukiwaniu straconych szans staje się szybko niebezpiecznym, samonakręcającym się psim nałogiem, w który człowiek łatwo daje się wciągnąć. Zanim się połapie - już jest w epicentrum psich manipulacji. Nic dobrego z tego nie wynika, a jedynie destabilizuje wzajemne relacje.

Co z tym fantem zrobić? Pokierować psem – zastopować domowe włóczęgostwo komendą np. na miejsce i konsekwentnie egzekwować. Jeśli życie przebiega w określonym, stałym porządku, pies wdraża się w rytm dnia, uczy się co po czym następuje, odnajduje się w ludzkim świecie; staje się zrównoważony i spokojny. Tym łatwiej godzi się na odesłanie na miejsce wiedząc, że i dla niego jest zarezerwowany czas (chociaż szkoda, że nie teraz).

 

Pewnego dnia uderzyło mnie, że Misza, którego trzeba było zawsze upominać z uporem maniaka, leży spokojnie na kanapie podczas ludzkiej krzątaniny. Chory? No, pewnie znów coś chapsnął niepostrzeżenie na spacerze, a może drapnął kość z kurczaka wyrzuconą przez sąsiada… Ale nie - spojrzenie bystre, oczy ciekawie i uważnie śledzą każdy ruch człowieka. Przeprowadzę test kuchenny. Ledwo weszłam do kuchni – już leci; zagląda zaciekawiony stojąc w progu (!) – nie ładuje się bezpardonowo, jak kiedyś; czyżby coś dla mnie? – pytają zawsze pełne nadziei oczy. O, jest dobrze. Teraz z kolei Misza musiał zafundować mi mnóstwo powtórzeń tego typu, żebym u-wie-rzy-ła w tę przemianę.

Oczywiście fakt, że metr od psiej główki znajdują się drzwi do kuchni -
nie ma żadnego znaczenia
 
 

Spokojne leżenie (i to z własnej inicjatywy)  stało się więc faktem, ale bynajmniej nie oznacza apatii ani bierności. Tak naprawdę, to taki wodzący oczyma, przyczajony krokodyl, cały czas analizujący sytuację w domu; tylko czeka, żeby na niego spojrzeć – wystarczy zaledwie prześlizgnąć się wzrokiem – machnie raz ogonem – zanęca; spojrzenie się ożywia, już biegnie nadzieja – na co? – nieważne, byleby z psem w roli głównej. Przejrzał na wskroś sposób naszego funkcjonowania i odnalazł się w nim; zrozumiał co i jak i pokojarzył. Wyciszył się, uspokoił; opanował umiejętność cierpliwego czekania na dogodny moment, żeby o sobie przypomnieć.

Misza nauczył się wreszcie oszczędzać energię i teraz wkracza do akcji, gdy jest (prawie) pewny, że rzecz dotyczy jego, albo… może przekierować akcję na odpowiednie tory. Do pełni kontroli brakuje tylko tego, żeby wszyscy siedzieli w jednym miejscu, a nie rozłazili się gdzieś po domu; skąd pies ma mieć pewność, że na dole, w kuchni nie spadł akurat jakiś pyszny kąsek, a odgłosy u góry, w pokoju nie oznaczają zakładania spacerowych spodni. Mądrala wymyślił więc, że położy się na środkowym schodku – i dzięki temu jest w mniej więcej równych odległościach od obu pomieszczeń. Nie jest to wprawdzie leżenie na miejscu, oznacza jednak starania psa o zachowanie powściągliwości – a to też mile widziane.

Dopóki jestem w stanie opanować sytuację, nie tłumię wszystkich inicjatyw psa - w końcu są one przejawem jego inteligencji i wznoszenia się umysłu na wyższe poziomy. A kolejnym przykładem jest chęć udziału w przygotowaniach do spaceru - gdy je przeczuwa - nie może uleżeć. Żeby czasem o nim nie zapomniano, wypracował sobie taki trik: towarzyszy mi w radosnych podskokach z korytarza do miejsca rozwidlenia trasy – jedna prowadzi do pokoju, druga - na schody. Ponieważ nie ma pewności, gdzie zmierzam (czy ona jeszcze będzie medytować- w co się ubrać, czy w końcu idziemy) balansuje ciałem i lokuje się w takim miejscu, że bez jego udziału nie mogę zrobić kroku ani tu, ani tu, bo on – urodzony, niepoprawny Alfa chciałby wskazać właściwy kierunek. Przeważnie mówię: za mną – wówczas posłusznie się cofa (ale ile to trwało, zanim uparciuch uległ!). Często jednak się zamyślę, skupię na czymś innym, a psota zawsze to wykorzysta i pcha się pierwszy, żeby się o niego potykać. Jesteśmy przy schodach – wygląda na to, że tylko zejście na dół dzieli nas od założenia obroży, ale ja wracam się jeszcze do łazienki. Tym razem Misza siedzi na pierwszym stopniu i czeka – a już wydawało się, że idziemy… Siedzi, siedzi i coraz bardziej mu się dłuży. Nie wytrzymał – słyszę psie kroki; zagląda – no, co z tym spacerem? – pytają oczy. Uwielbiam te wszystkie „niesubordynacje” - stanowią one dla mnie potwierdzenie dobrej kondycji psychicznej i fizycznej Miszy - mimo jego kilkunastu lat.

              Pies jest zawsze natychmiast gotowy do wyjścia, nie to co te guzdrały
(samochód przed wyjazdem, posłanie, woda, smakołyki - przygotowują się same) 


 

Wszystko, co odbiega od znanych psu codziennych schematów jest wrogiem jego równowagi psychicznej – święta wiodą tu prym. Sporo zamieszania - inne niż co dzień czynności, zaburzony rytm dnia, mniej czasu dla psa (!), większa różnorodność zapachów w kuchni, inne pory posiłków (u ludzi), „obcy” w domu – trudno się dziwić, że zwierzę – nic z tego nie rozumiejąc - traci orientację i grunt pod łapkami. I niewiele znaczy fakt, że Miszy posiłki nie odbiegają od normy pod żadnym względem i że mimo wszystko staramy się znaleźć czas na codzienny, długi spacer. Zakłócenie codziennej rutyny powoduje, że ogarnięty paniką Misza nerwowo popiskuje, biega po domu, obija się o ludzi, wpada pod nogi. I tu znów wielka rola człowieka: należy pokierować psem. Rutynowe odesłanie na miejsce (które powinno być w dobrym punkcie obserwacyjnym) kojarzy się z codziennymi standardami – przywraca równowagę i stanowi informację, że nic złego się nie dzieje. Niegdysiejszy Misza był bardzo trudny do okiełznania również i w takich sytuacjach (rzecz jasna!). Od pewnego czasu można nad nim prędzej zapanować, choć nie bez sporego zaangażowania. Warto jednak się wysilić, bo procentuje to szybszym opanowaniem i większym spokojem psa przy okazji kolejnych, analogicznych wydarzeń.

 

2. Na podwórku


                                                    A gdzie ten nosek bobrował?

 

Misza zgrzeczniał niezmiernie, co nie oznacza jednak stuprocentowego posłuszeństwa. Od czasu do czasu – sporadycznie, ale jednak - pozwala sobie na ignorowanie przywołującego dźwięku gwizdka. I dobrze, bo jeszcze byśmy mu w pełni zaufali i przestali być czujni, a niewygodna prawda jest taka, że tej czujności nigdy nie powinno się tracić; i wcale nie chodzi o to, że mógłby zawinić pies – on tylko wykorzystuje okazje, czy też odnajduje się po psiemu w sytuacjach, które mniej czy bardziej świadomie stworzył człowiek. Tak więc, gdy rekonesans się przedłuża - sobiepanek zwleka z przyjściem, od razu w sercu czuję ukłucie obawy, że już coś wykombinował. Tymczasem okazuje się, że jeszcze musiał coś dowąchać, sprawdzić, czy wróbelki nie zgubiły czegoś w zaroślach; niekiedy jakiś kot lub jeż ośmiela się naruszyć miszowe terytorium – trzeba się upewnić, że nie czai się w zaroślach; psia powinność – doglądnąć włości. Niemniej jednak Misza tak nas przećwiczył za młodu, że teraz nasze niektóre zachowania graniczą z fiksacją.

Każdorazowe wyjście Miszy na podwórko wiąże się również z obchodem i kontrolą szczególnie „miododajnych” miejsc, a priorytetowe – to wrażliwa część ogrodzenia dzielona z sąsiadem. Miejsce musi być przeze mnie ustawicznie nadzorowane, ponieważ psisko wciąż pracuje nad tym, jak jednak dokonać inspekcji i zachować twarz. Tak więc - gospodarz terenu na dwór, a ja do okna. Misza mnie nie widzi, ale czuje mój oddech na karku (mimo szyby), więc robi pierwsze okrążenie bez zająknienia, wzorcowo ignoruje zakazane rewiry; jedynie na ułamek sekundy „coś” ściągnie główkę w stronę siatki. Co za grzeczny pies! Aha, nic bardziej mylnego! Ten „grzeczny” pies robi drugie okrążenie zbaczając z trasy w przekonaniu, że zmylił przeciwnika. Lecz Baba Jaga patrzy, o czym świadczy mocne puknięcie w szybę. Tym razem grzeszny - pardon, grzeczny pies biegnie do drzwi. Ponieważ przezwyciężył silny imperatyw wewnętrzny i przybiegł co koń wyskoczy – należy się nagroda, ale ponieważ była to grzeczność sterowana – najpierw wycieranie łapek. Na dźwięk tej komendy Misza szoruje sam przednimi, i z moją pomocą – tylnymi kończynami. Jeśli polecenie nie pada i sięgam po ręcznik, mądrala ustawia się od razu zadem – do czyszczenia nóżek, pomijając etap pierwszy – liczy się każda cenna sekunda przybliżająca do smakołyku.

Ostatnie, wieczorne wyjście zawsze jest niespodzianką - nigdy nie wiadomo, czy będzie to obchód, czy ograniczy się wyłącznie do załatwienia potrzeby. W tym pierwszym przypadku pies przepada w ciemnościach na dłuższy czas pozostając poza zasięgiem halogenu; a człowiek stoi przy drzwiach i czeka, i wypatruje, i gwiżdże… Kiedyś jednak syn zgasił światło… i wisus znalazł się natychmiast. Kolejny raz się potwierdziło: najlepiej udać, że nam nie zależy – psi rozum już zadba o swojego właściciela.

Pomijając to mogę śmiało stwierdzić, że zachowanie Miszy na podwórku jest wzorowe – do tego stopnia, że nawet potrzeby fizjologiczne potrafi załatwiać na zawołanie. Bywa o to proszony przed posiłkami (o ile wcześniej nie był na spacerze) – wie doskonale, że nie dostanie miski, zanim nie „zrobi miejsca” na nową dostawę - mimo że ogromnie się niecierpliwi. I tu zaczynają się częste sztuczki : wybiega z domu do najbliższego krzewu – gwałtownie podnosi nogę, jeszcze szybciej ją opuszcza i pędzi do drzwi; ja też prowadzę grę pod nazwą: „Raz, dwa, trzy Baba Jaga patrzy” i doskonale widzę, że pies mnie oszukuje! Gdy Misza chce mnie staranować w drzwiach, mówię: siku! Wraca rozgorączkowany - szuka „godnego” miejsca biegając od drzew do krzewów - nie spuszcza mnie przy tym z oka – chętnie by mnie znów wywiódł w pole, lecz ja bezczelnie śledzę każdy ruch; trudno mu coś wykrzesać w tych nerwach, ale wie, że nie ustąpię. W końcu dokonał wyboru – tańcuje, charakterystycznie zawracając wciąż w ekscytacyjnych esach-floresach i rzucając spojrzenia w moją stronę; nareszcie z sukcesem noga wędruje w górę, a głowa w moją stronę – widzisz?

 

Jedzenie stało się Miszy pasją, a kochana Matka Natura od czasu do czasu wspiera w tym psa. Gdy co któryś rok przymrozki okażą łaskawość wobec kwiatostanów - nasz orzech włoski obsypuje się owocami. We wrześniu rozpoczyna się dla Miszy kilkutygodniowy czas uczty. Łasuch tak się rozsmakował w orzechach, że nauczył się sam je łupać. Wbrew panującej opinii nie stanowią żadnego zdrowotnego zagrożenia - wręcz przeciwnie; a ile przy tym psiego szczęścia! Jednak w trosce o te biedne „pieńki”, które zachowały się w pyszczku wolę pomóc w dotarciu do wnętrza owocu – mówię wówczas: daj i wystawiam rękę; jeszcze chwilę orzech pogrzechocze o zęby, jest podrzucany, turlany i wreszcie oddany do rozłupania. Rozczula mnie to zaufanie, bo ten skromny z pozoru orzech budzi równie wielkie emocje jak parówka. Toteż gdy ja kamieniem rozbijam skorupę, Misza sekunduje mi zwieszając głowę i - śledząc uważnie całą czynność – pogania mnie chcąc wsadzić niecierpliwy pyszczek w moje ręce. 

W tym roku pies poucztuje

 

Jest i orzechowy pielęgniarz

 Zdarza się, że wiosną czy latem czuły nos wywęszy starego, zepsutego orzecha. Gdy dostąpię zaszczytu przekazania specjału, rozłupuję go w asyście psa i daję do powąchania – niech łakomczuch sam się przekona, że to już nie ten frykas i nie nadaje się do jedzenia. Jednak, żeby nie czuł się oszukany, dostaje inną pyszność; dzięki temu zostanie mi w przyszłości powierzony kolejny orzech, albo nawet znaleziona kość (!), którą czasem trzeba interwencyjnie odebrać.

Ogrodowy róg obfitości przynosi Miszy (przeważnie co drugi rok) jeszcze jeden delikates. Wielka, stara jabłoń u sąsiadek kur sięga kilkoma gałązkami naszej posesji dzieląc się swoimi skarbami – ku wielkiej radości psa. Przez parę letnio-jesiennych miesięcy „teren przygraniczny” jest regularnie przeszukiwany. Po drugiej stronie siatki spokojnie gaworzą sobie kury, a zaciekawiony kogut obserwuje Miszę; czyż nie opłaciło się zapanować nad nerwami i - zamiast frustrować i odpędzać niewinne zwierzęta – wąchać kwiatki i znajdować ukryte w  trawie owoce?


Odkrycia jabłek Misza dokonał sam. Nie szkodzi, że w domu dostaje codziennie pół dużego "sklepowego" (nie wiem już kiedy stało się to rytuałem – spróbowalibyśmy zapomnieć!); te zdobyczne, malutkie, twarde, często kwaśne, robaczywe są równie pyszne! Zawsze udaje się znaleźć coś godnego uwagi – jeden, dwa owoce są zjadane, później zaczyna się zabawa: krótkodystansowe bieganie i skakanie z jednoczesnym wyrzutem jabłka – urocze ściganie, podrzucanie i turlanie nosem.

Pod koniec sezonu, gdy Misza nie jest w stanie wszystkiego przejeść, zaczyna robić zapasy zakopując owoce. Prędzej, czy później jabłka przestają spadać, a i te na ziemi są już wyselekcjonowane przez psa do granic możliwości. Gdy już nie ma czego zbierać ani spod orzecha, ani spod jabłoni – Misza nie może tego pojąć, ani się pogodzić – przez kilka kolejnych miesięcy pierwsze kroki po wypuszczeniu na podwórko kieruje w stronę tych dwóch drzew.

Spacerujące za ogrodzeniem kury nie są już odpędzane, a od czasu do czasu obserwowane – o ile Misza nie jest zaabsorbowany czymś innym; śmiejemy się, że „ogląda telewizję” – słynny przyrodniczy program, bo siedzi tuż przy siatce tyłem do reszty świata, kręci główką i strzyże uszami. On (i najprawdopodobniej my) również stał się stałym elementem ogrodowego krajobrazu dla sąsiadek. Gdy jesienią spada nasza aktywność, stoją przy siatce i patrzą zamiast nałogowo grzebać w ziemi; jakby nas wypatrywały i pytały: gdzie się wszyscy podziali. Zwłaszcza często takie długie „zamyślenie” obserwuję u koguta – fascynujący jest ten świat zwierząt.

Od strony drogi również może już toczyć się życie bez miszowej ingerencji. Gdy jesteśmy z tyłu domu, a z przodu rozszczekały się czworonożne sąsiadki - suczki, Misza rozpędza się, ale natychmiast hamuje i pyta wzrokiem – czekając na pozwolenie. Naprzemiennie proszę żeby został, innym razem pozwalam mówiąc: idź, sprawdź – dopiero wtedy zaczyna szczekać i leci. Wraca natychmiast – nieprzywoływany – jakby mówił: eee, nie było warto – no, ale się upewniłeś i będziesz tym spokojniejszy. Jeśli jednak (dla utrwalenia) mówię: zostań – bez protestu siada czy kładzie się na trawie zapadając w drzemkę, albo idzie „na telewizję”.

Omal nie zapomniałam o kolejnym osiągnięciu. Mianowicie mamy zaszczyt i wielką przyjemność podejmować u siebie ptaszki. Kosy, wróbelki i gołąbki, to wręcz nasi (czy też my ich) współlokatorzy. Wiedzą, że mogą tu założyć gniazda; zawsze znajdą wodę i ulubiony pokarm - dla kosów - dżdżownice, a dla wróbelków – nasionka wśród puszków mlecza. Miszy jednakże ludzkie zachwyty są obce; znalazł sobie kolejną rozrywkę – polowanie na ptaki. Niestety niejednokrotnie z sukcesem. Potraktowałam to jako kolejne wyzwanie. Znów żmudna praca, a efekty długo marne, lecz w końcu się udało. Teraz wróbelki i kosy mogą kicać w trawie, a gołąbki majestatycznie się przechadzać w niedużej odległości od psa. Rzecz jasna, Misza nie spotulniał do tego stopnia, żeby całe towarzystwo mogło jeść z jego miski, jednakże nie rusz! studzi natychmiast ewentualne zapędy, co kiedyś było nie do wyegzekwowania. Mało tego, coraz częściej widuję, że pies ignoruje (!) „pasące się” ptaszki, nawet gdy nie ma mnie w pobliżu (obserwuję ancymona przez okno).

 

Był jeszcze jeden problem, na którego polubownym załatwieniu bardzo mi zależało – jeże. Co roku odwiedzają nas te cudowne zwierzęta i byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli dzielić z nimi nasz ogród. Niestety, Misza to uniemożliwia, aczkolwiek raz – w ubiegłym roku jeden jeż znalazł miejsce pod paletą i przezimował, lecz wiosną nas opuścił i odwiedzał jedynie nocami. Całe szczęście, bo ewentualne małe jeżyki nie miałyby szans (wiedząc o nich wyprowadzalibyśmy Miszę na smyczy, jak robimy to, gdy młodziutkie kosy opuszczają gniazda i zupełnie bezbronne błądzą wśród niskiej roślinności, zanim nauczą się latać).

Wcześniejszy Misza wściekle atakował jeże z oczywistym zamiarem (dobrze, że igły są dostatecznie ostre i gęsto usiane), nie można było go oderwać od miejsca zatrzymania jeżowej kulki; jedyne wyjście - wzięcie na smycz i zabranie siłą. Przez długi czas nie byłam w stanie dotrzeć do psiego nosa nawet pachnącymi parówkami. Ale nie dawałam za wygraną i w końcu się udało. Gdy teraz Misza robi wieczorny obchód i nagle zaczyna charakterystycznie, uporczywie szczekać, wiem od razu, że mamy odwiedziny. Wołam – przybiega (!) rozemocjonowany, nagradzam i idziemy razem do jeża – nie rusz – mówię, Misza siada i znów jest nagradzany. Pozachwycam się chwilę ślicznym zwierzątkiem i wracamy do domu – bez smyczy, bez odciągania psa (!), co kiedyś było nie do pomyślenia; a jeżyk przekonawszy się, że tu nie zagrzeje miejsca, wędruje gdzieś dalej.

 

„Modrzewiowy” incydent

 Awantura spod modrzewia nie tylko nie zepsuła naszych relacji, lecz okazała się wręcz przełomowa. Najwyraźniej ancymonowi potrzebna była taka próba charakterów. Mnie też. Zostałam bowiem niniejszym uświadomiona, że siła perswazji musi być adekwatna do przeciwnika. Wyłącznie smakołyki, subtelności i cierpliwe korekty słowne można sobie zachować dla istoty zalęknionej i wycofanej. Natomiast z takimi miszonami trzeba stoczyć walkę. I to niejedną. I to w każdej sytuacji ataku, bo albo my albo… A Misza okazał się być naprawdę charakterny. To, że raz został pokonany, nie znaczyło, że ma zaraz pękać przy drzwiach, na podwórku, czy spacerach. Owszem, zaczynało powoli coś docierać, że nie tędy droga, lecz dłuuugo jeszcze nie było to takie oczywiste, że respekt wobec ludzi obowiązuje nie tylko pod modrzewiem.

 

3. Spacery

 

Spacery stanowiły nieustanną użerkę i udrękę przez kilka lat. Za każdym razem Misza szedł w pełnym rynsztunku na polowanie. O ile już w domu i na podwórku zachowywał się zupełnie przyzwoicie - już osiągnęliśmy wysoki poziom więzi i porozumienia, tak za furtką – ktoś go podmieniał. Nos przy ziemi, zapalczywe węszenie, chrząkanie, parskanie, popiskiwanie, dyszenie i napinanie smyczy do granic możliwości – nie mógł zignorować żadnego kociego ani psiego zapachu (którego ja się jedynie domyślam). Fiksacje związane z innymi zwierzętami wyniósł Misza na najwyższe poziomy - ileż to razy wystawiał mi cenzurkę przy sznurze samochodów czekających na zmianę świateł, gdy tylko zbliżaliśmy się do miejsca potencjalnej (!) obecności innych psów. Często jedyną możliwość zapanowania nad wijącym się na smyczy pyskującym piskorzem dawało silne złapanie i przytrzymanie – jak przy modrzewiu - niezły cyrk; co ludzie o mnie myśleli… wolę nie wiedzieć.

Posłuszeństwo w domu i zagrodzie stało się dla psa w końcu oczywiste i wiem, że zawdzięczam je prostemu schematowi: wybryk – reakcja – korekta - zachowanie zastępcze (pożądane) – nagroda. Dlaczego analogiczne, konsekwentne postępowanie nie działało równolegle na spacerach? Przez to wielokrotnie traciłam wiarę i siły; znienawidziłam wyjścia z Miszą – nie wytrzymywałam jego – jakże nieadekwatnych - wariactw i tego, co wyprawia ze mną - do jak nerwowych reakcji mnie zmusza pozbawiając resztek cierpliwości.

Wielokrotnie towarzyszyła mi myśl: odpiąć naprężoną smycz, puścić furiata – leć w diabły! Rzecz jasna, rozsądek, usilna wyrozumiałość i mimo wszystko miłość nigdy mi na to nie pozwoliły; dopiero bym sobie przysporzyła zmartwień i wyrzutów sumienia… a czort i tak by wrócił do bazy, jak bumerang i patrzyłby tymi oczyskami, których niewinne spojrzenie zwala człowieka z nóg po (jak po pamiętnej zrywce).

Tak więc brałam gagatka na spacery i nie dawałam za wygraną, choć chciało mi się wyć, i robiło mi się niedobrze na samą myśl o wyjściu za furtkę. Mimo całej awersji nigdy nie pozostałam bierna wobec miszowych fiksacji łudząc się a może tym razem się uda, nastąpi przełom… tyle tylko, że zostałam już doprowadzona do stanu, w którym moje reakcje były momentami zbyt nerwowe i dalece niesatysfakcjonujące; powstało błędne koło – moja nerwowość karmiła nerwowość Miszy i vice versa. Nie mam już siły – myślałam… Ale przecież pies musi chodzić na spacery

Jakbym miała dwa psy – przed i za furtką; w domu Misza stawał się znów tym sympatycznym, ułożonym pieskiem, a nad spacerową niesubordynacją przechodził do porządku dziennego – po staremu czuł się upoważniony do żebrania, kokietowania, przytulania, stosowania sprawdzonych sztuczek ; jego zachowanie jakby mówiło: no, ale o co chodzi? – tym bardziej było to irytujące. Co robię nie tak?! Przecież Misza jest dobrym psem! - wmawiałam sobie i jemu.

Niewątpliwie psisko potrzebowało czasu, żeby zrozumieć, jakiego zachowania od niego oczekuję. Oceniając nasze zmagania z perspektywy lat odnoszę też wrażenie, że musiało po prostu przepracować jakąś traumę. Z całą pewnością możliwość przebywania w towarzystwie zrównoważonych psów byłaby bardzo pomocna i efektywna – lecz nie była nam dana. Psie spacery stanowiły dobry zaczyn i po nich Misza zaczął przechodzić „na drugą stronę” ale późniejsze - mimo, że incydentalne - napaści niepilnowanych psów były, jak łyżka dziegciu w beczce miodu…

 

A jednak! Nie wiem, czy poskutkowało - jakieś konkretne działanie czy wszystkie razem nałożyły się dając wspólny efekt – poprawa zaczęła być zauważalna. Za kluczowe uważałam „wydobycie na powierzchnię” reakcji zgodnych z psią naturą, bo dopiero gdy uszanujemy to, co wrodzone, możemy liczyć na satysfakcjonujące efekty. I rzeczywiście – od kiedy Misza zaczął podążać nosem za zapachem psa, zamiast go atakować – w nim samym nastąpiła cudowna przemiana – zaczął się wyciszać i odzyskiwać równowagę. Wcześniej, gdy w dużej odległości szedł przed lub za nami pies, a nawet zniknął już z oczu – raptus był nie do opanowania, teraz - pies w zasięgu wzroku i węchu – Misza na luźnej smyczy z własnej inicjatywy spogląda mi w oczy – za co oczywiście jest nagradzany. Rzecz jasna – nie nastąpiło to z dnia na dzień.

Może to również zasługa zmiany taktyki – zredukowałam nagradzanie i zmieniłam zasady, a stało się to dzięki… zgubieniu sakiewki ze smakołykami. Nagle uświadomiłam sobie, że zapamiętałam się bez reszty w tym nagradzaniu i nawet nie zauważyłam braku dalszych postępów (zmęczenie materiału i rutyna) – najwyraźniej los uznał, że inaczej nie dotrze i „zgubił” mi wieloletnią pomoc dydaktyczno–wychowawczą. Wyciągnęłam wnioski i wdrożyłam zmiany; a po pewnym czasie znalazła się sakiewka.

Niedawno naszą stałą trasą spacerową szli ludzie z psem, z którym kiedyś pracowałam.  Porozumieliśmy się co do dystansu - byli w odległości około 100 metrów za nami. Rzecz jasna – pobratymiec zaintrygował Miszę - początkowo było trochę ociągania, oglądania się, prób zatrzymania, ale marsz zdecydowanym krokiem odbierał wszelkie złudzenia. W końcu spacerowicze zostali zupełnie zignorowani; od tego momentu Misza szedł wzorcowo – tuż obok mnie – płynnie, bez chęci wyprzedzania i napinania smyczy. I to bez żadnych korekt z mojej strony! Wiedziałam, że Misza jest dobrym, mądrym psem! (Mój niegdysiejszy „uczeń” też zachowywał się bez zarzutu.)

Sprawienie, by Misza podążał nosem za zapachem psa (zamiast rzucać się do ataku) kosztowało wiele czasu i wytrwałego przystawiania pachnących smakołyków pod nos – nie poddawałam się, bo czułam, że w tym jest jakiś głębszy sens.  Nie chodzi tylko o to, żeby bezkolizyjnie przemknąć obok pobratymca, o wiele cenniejszy jest spokój podczas wymijania. Czułam, że gdy zbliża się pies, Misza musi dostać czas na samodzielną, wzrokową i węchową ocenę całej sytuacji – nie miałby takiej możliwości będąc na siłę ciągniętym na smyczy na zasadzie: byle tylko się udało; chodziło mi o to, żeby był świadomym uczestnikiem spotkania - wymiany bodźców, żeby przypominał sobie psią mowę ciała - mógł ją odczytywać i odpowiadać. Nie musi zaraz zawierać psich przyjaźni (to już jest poza naszym zasięgiem), ale niech ma możliwość dopełnienia psiego rytuału - zaspokojenia ciekawości i upewnienia się zgodnie z nakazami instynktu, że nic mu nie zagraża (ani „jego stadu”). Dlatego też schodziliśmy na bok - więcej przestrzeni, większe poczucie bezpieczeństwa - a Misza mógł węszyć do woli.

Skutkiem takich ćwiczeń mijanie piesków przebiega całkiem pokojowo, chyba, że oto idzie „brat bliźniak” – tego to już honorny Misza nie zdzierży, żeby się rzucać w jego stronę. Najgorsze i naprawdę mrożące krew w żyłach są sytuacje, kiedy to jakiś wielki, krewki pies wyprowadza (sic!) na spacer jakieś chucherko, albo – co gorsze – dziecko. O ile ja dokładam wszelkich starań, żeby Misza nie sprowokował swoim spojrzeniem, czy mową ciała, to narowisty, niewyszkolony, niepokierowany przez człowieka „lew” i tak sadzi się do ataku, ponieważ obecność drugiego psa sama w sobie jest już wyzwaniem na pojedynek (skąd my to znamy?). Do tej pory zawsze nam się jakoś udawało – choć niekiedy graniczyło z cudem - ale nie tak powinno to funkcjonować, spacer z psem nie powinien być balansowaniem na linie; opiekun swoją posturą, siłą – również wiedzy i doświadczenia - powinien zdecydowanie przewyższać psa. A już samotny duet: dziecko z pieskiem – choćby najmniejszym – to kompletne nieporozumienie, a raczej nierozumienie negatywnego potencjału całej sytuacji; jeśli na tego pieska - który najczęściej sam wychodzi z siebie i prowokuje a priori – natrafi taki wałęsający się miszak… Oby nigdy to nie miało miejsca.

Każdy - byle nie awersyjny - sposób uniknięcia psiej awantury jest dobry, jeśli tylko skuteczny. Ja po pierwsze staram się, aby wymijanie innego psa przebiegło sprawnie. Jeśli Misza zachowuje spokój, po prostu idziemy, jeśli się gorączkuje – komenda: spójrz. Nagradzam, jeśli Misza – spoglądając - przeszedł spokojnie; dał się sprowokować – nic nie dostaje. Gdy z daleka widzę „gladiatora” z wysuniętą klatą - „rękawki podciągnięte”, smycz napięta - który wprawdzie milczy (nie dajmy się zwieść!), ale ciało aż krzyczy – schodzę z Miszą na bok, rzucam na ziemię smakołyki i mówię szukaj – wymuszam w ten sposób schylenie głowy i węszenie, czyli zaprezentowanie przez Miszę jednego z sygnałów uspokajających. Gdy przynajmniej jeden zapalczywiec opanowany, zwiększa się prawdopodobieństwo bezpiecznego minięcia się. Niezaburzone, zsocjalizowane psy same wiedzą, kiedy i jak przekazać informację: nie chcę konfliktu - i potrafią takową odczytać; Miszy jednak trzeba pomóc, chociaż… coraz częściej sam (!) węszy przy innych psach. Może znów instynkt wydobywa gdzieś z dna psychiki kolejne wrodzone zachowanie… Tak, czy owak – połowiczny, ale jednak sukces!

Na obecnym etapie, gdy Misza zauważy biegającego w oddali psa stoi już w miejscu, milczy (!), ale uważnie się wpatruje. Ja również stoję, daję mu czas, a jednocześnie chcę się dowiedzieć, jakie będą jego reakcje. Stoi i myśli; smycz luźna. Po chwili mówię idziemy – w neutralnej sytuacji (gdy powodem postoju nie jest inny osobnik) natychmiast (no, prawie natychmiast) rusza. Lecz gdy na horyzoncie tak silny rozpraszacz, „Alfa” stoi sztywno nadal w tym samym miejscu i intensywnie analizuje, a o tym, że słyszy, ale jednak nie zamierza się ruszyć świadczy charakterystyczne (zadem i ogonem) strząsanie napięcia… i mojego polecenia. Odbieram to tak, że potrzebuje jeszcze czasu – dobrze, proszę bardzo! W końcu pies wie lepiej, co jeszcze wymaga takiej wnikliwości. Tego typu reakcje kojarzą mi się nieodzownie ze zniecierpliwieniem: no wiem, słyszę , ale nie widzisz, że muszę ocenić sytuację? (A może jest to też wyraz tęsknoty za normalnością, może budzą się jakieś mgliste wspomnienia…) Analogicznie zachowuje się Misza w każdych okolicznościach, które wymagają od niego zapanowania na starymi popędami, zawsze, kiedy chciałby się zachować po dawnemu, ale już zna oczekiwania człowieka, chce im sprostać i włącza hamulce (aczkolwiek niechętnie). Dawny, niepokorny pies toczy walkę z obecnym – podporządkowanym (+,-), ucywilizowanym. Jest to jednak tak trudne, że zwierzę wprawdzie zapanuje nad sobą ogromnym wysiłkiem, ale już polecenia wykonać nie jest w stanie. Musi najpierw strząsnąć dreszcz emocji.

Po latach stosowania obroży z ograniczonym zaciskiem wróciłam znów do szelek uznawszy, że Misza zna doskonale moje oczekiwania co do chodzenia na luźnej smyczy – chodziło mi, o danie mu większej swobody. Chciałam też się przekonać, czy mimo zmiany nie powróci do ciągnięcia. I stała się rzecz dziwna, ponieważ te same szelki, które chętnie zakłada w samochodzie, bo od lat w nich jeździ i odbywa nadmorskie spacery - założone na pieszą, codzienną przechadzkę - jakby onieśmielały Miszę. Gdy wychodzimy za furtkę... opiera się; niegdysiejszy pierwszy zawadiaka, król kocich i psich zapachów... stoi, a wygląd jego lichy i durnowaty. Pociągam lekko za smycz i luzuję natychmiast - przekazuję zaledwie impuls - idziemy - i to psa odblokowuje.  

Spacery stały się wreszcie prawdziwą przyjemnością (nie sądziłam, że kiedykolwiek będę mogła to powiedzieć!); Misza w końcu wychodzi na rekonesans, a nie na polowanie. Zaciekłość i nieprzejednanie ustąpiły miejsca myśleniu – do tego stopnia, że psa olśniło: znacznie zmniejszyła się częstotliwość nagradzania! I znów wysilił umysł, jak tu zarobić na „kołacze”. Przypomniał sobie, że kiedyś, gdy - mijając człowieka - wykonał komendę spójrz, do pyszczka wpadały przysmaki. Dlaczego teraz nie wpadają, dlaczego nikt nie rzuca komendy? - bo już nie trzeba, kochany mądralo! Postanowił wziąć sprawę w swoje łapy i naprawić to poważne uchybienie: ilekroć nic nie rozprasza uwagi, a zbliża się jakiś człowiek, Misza z własnej inicjatywy zwalnia, kieruje główkę w moją stronę i spogląda w oczy. No tego już nie można zignorować! Oczywiście, że rekompensuję ten wysiłek umysłowy psa pozostając pod wrażeniem starań. Cała sytuacja jest tak urocza, że pojęcie: wymuszenie natychmiast gdzieś umyka.

Po pamiętnym spacerze i powrocie do domu jedynie ze smyczą, bałam się samego wyobrażenia swobodnie biegającego Miszy. Po długim czasie ćwiczeń z liną zdobyłam się znów na odwagę i odtąd zwierzę zażywa wolności przez jakieś dziesięć minut - na polnej drodze (jeśli w promieniu kilometra nikt nie idzie) - w miejscu pozwalającym na dostrzeżenie z daleka ewentualnych ludzi i psów. O ile w czasach sprzed ucieczki Misza oddalał się dość niefrasobliwie na spore odległości (zawsze jednak reagując na dźwięk gwizdka), tak teraz – spuszczony ze smyczy – co i rusz zerka i sprawdza odległość; trzyma się tak blisko, że nie sposób mu się schować. Ilekroć próbuję zboczyć z trasy i ukryć się za krzewem – Misza natychmiast odwraca głowę i pędzi. Nagrodą jest uwielbiana zabawa w poszukiwanie smakołyków.

Co ciekawe (i wspaniałe) pasące się w pobliżu „naszej” drogi krowy zawsze wzbudzały (jedynie) zaciekawienie Miszy; i vice versa. Wielokrotnie zatrzymywałam się i pozwalałam zwierzętom oswoić się nawzajem ze swoją obecnością i zapachami. Uznałam w końcu, że mogę pozwolić psu na swobodę w pobliżu stada. Nie pomyliłam się – odbiegł ode mnie ale i zachowywał dystans wobec krów; ponawęszał, poprzyglądał się i na dźwięk gwizdka wrócił bez ociągania. Czyli można; chyba uprawnione jest więc przypuszczenie, dzika zajadłość wobec spotykanych pobratymców to skutek brutalnych doświadczeń, których nic nie zatrze.

 Bardzo lubimy nadmorskie wyprawy (chcielibyśmy jak najczęściej i najdłużej sycić zmysły tą cudowną przyrodą – tak szybko, bezdusznie i brutalnie dewastowaną). Wymagają wprawdzie sporo koncentracji i zaangażowania, bo nawet nad morzem – mimo, że niekiedy jesteśmy sami na plaży – przepinam Miszę na linę; ale nie szkodzi – psa szczęście jest naszym szczęściem. Powód: jest to jedyny sposób powstrzymania „wilka morskiego” przed człapaniem wśród fal. Pewnego kwietniowego dnia bowiem wyszedł z wody z opuszczonym ogonem – co do Miszy jest niepodobne i już go nie uniósł. Nerwoból został wyleczony ale odtąd pies może się pluskać tylko latem – oczywiście z przypiętą liną.

Zdarzenie to wymusiło wykonanie prześwietlenia, które ukazało prawdę o rozsianym wzdłuż całego ciała śrucie. Gdy odbierałam zdjęcie RTG zostałam obrzucona okropnym, pełnym dezaprobaty spojrzeniem, które wyrażało przekonanie, że to ja jestem temu winna, tymczasem pode mną aż się nogi ugięły, gdy do mnie dotarło, co oznaczają te kropki na zdjęciu (pierwsza myśl: czym ta klisza taka upstrzona?!). Kolejny zarzut: co wy robicie z tym psem?! – usłyszałam od weterynarza. Tym bardziej było mi przykro, że znał nas już od kilku lat, bo to do niego skierowałam pierwsze kroki z kloszardem Miszą – na ocenę stanu zdrowia i szczepienie.

Zrodziło się pytanie: czy usuwać kulki śrutu? Jeżeli – to jak je wszystkie precyzyjnie znaleźć bez uszkodzenia mięśni, ścięgien i nerwów – zdjęcie nie oddaje głębokości na jakiej tkwią kulki; gdzieniegdzie obraz śrutu nakłada się na obraz kręgosłupa, dając wrażenie, jakby w nim tkwiły Ryzykować i kaleczyć psa w około dwudziestu miejscach? Doszliśmy wspólnie do wniosku, że skoro Misza żyje z tym już co najmniej trzy lata i jest w pełni sprawny – będę go obserwować. I tak pozostało do dziś.

 

4. Efekty kastracji

 Jedno jest pewne: jeśli w wychowanie psa nie włożymy adekwatnego do problemów wysiłku, kastracja za nas sama niczego nie załatwi. (W ogóle nic w życiu „samo” się nie załatwia; na wszelakie dobre efekty trzeba się solidnie napracować.) Obniżenie poziomu testosteronu w przypadku krnąbrnego młodzika, którego rozsadza żądza prokreacji (i przyprawia o cierpienie) zapewne mogłoby być pomocne, ale ta kwestia wymaga głębokiej analizy z udziałem rzetelnych fachowców - lekarza weterynarii i behawiorysty.

Co do Miszy – nie odnoszę wrażenia, żeby zabieg pomógł mi wychowawczo; wręcz mam pewność, że gdyby nie ogromny wysiłek, determinacja i wiara w psa – w połowie nawet nie osiągnęlibyśmy tego, co się udało. Zachowanie zwierzęcia bowiem warunkuje środowisko wewnętrzne – m. in. geny, hormony, ale przemożny wpływ wywiera środowisko zewnętrzne – warunki bytowania, pożywienie, traktowanie, pielęgnacja czyli wszystko to, co zależy od człowieka! A więc: jak ważna jest nasza rola; ile możemy schrzanić, albo wynieść na należyty poziom! Jeśli zwierzę – jak Misza – było nieludzko traktowane, to wypracowało sobie szereg zachowań obronnych, żeby przetrwać. Kastracja obniżyła wprawdzie poziom testosteronu, ale nie wymazała z pamięci okrutnych doświadczeń i całego łańcucha następstw; nieborak został pozbawiony klejnotów, ale narowy z nim pozostały wraz z wymogiem nadzwyczajnego zaangażowania.

 

Nadwaga

Jak mnie wkurza stwierdzenie, że kastracja jest odpowiedzialna za nadwagę – wszystko i wszyscy winni – tylko nie my; kto karmi psa? Sam sobie sypie z wielkiego wora całą michę chrupek, które pęcznieją rozsadzając brzuch i których rzeczywista wartość odżywcza jest nieznana? Nadal mam wątpliwości co do kastracji, lecz nie z powodu ewentualnej otyłości - znam wiele utuczonych, a niewykastrowanych piesków; jestem zwolenniczką zdrowego rozsądku, zdobywania rzetelnej wiedzy i samodzielnego (!) myślenia; zwłaszcza dziś…

Misza, podobnie jak moje dotychczasowe psy jest szczupły – ma podkasany brzuch i talię - wcięcie za żebrami; pięknie się błyszczy, jego włos okrywowy jest elastyczny – są to ważne zewnętrzne oznaki dobrej kondycji zwierzęcia (nie tylko psa). Czy żebrze o jedzenie? Oczywiście! Ja jednak krótko ucinam jego złudzenia stanowczym: nie, wyjdź i odsyłam na miejsce; to działa. Wie, że nic nie zwojuje (ale niepoprawny, wieczny optymista musiał się upewnić), więc się nie ślini, nie posyła nieszczęśliwych spojrzeń (najwyżej stęknie, sapnie, westchnie) – zwija się w kłębek i spokojnie leży – zwrócony zadem w stronę jedzących.

Odsyłam psa i robię to bez najmniejszych wyrzutów sumienia, bo skoro naprzemiennie wrzucam do miski makaron, płatki owsiane lub ryż z warzywami z dodatkiem wspomnianych wcześniej, porządnej jakości produktów białkowych (na zmianę) w należytych proporcjach; na przekąskę uwielbiane przez Miszę jabłko, banana, to wiem, że organizm nie ma prawa być „głodny”, nie ma żadnych niedoborów białkowo–tłuszczowo–węglowodanowo–mineralno–witaminowych. Tym bardziej, że menu zawiera jeszcze mielone ziarna słonecznika i dyni, oleje oraz doskonały preparat mineralno-witaminowy z glukozaminą, który stosuję od zawsze (świetna forma jamnisi przez prawie 18 lat stanowi potwierdzenie). Kiszonki – kapusta i ogórki również mile przez Miszę widziane. Takie urozmaicone żywienie ma jeszcze jedną zaletę: odchody i wszelkie paskudztwa pozostają poza sferą zainteresowania psa, co potwierdza brak niedoborów.

Przygotowując samodzielnie posiłek - wiem co (!) daję psu. Kto „bilansuje” swojemu dziecku, rodzinie, sobie pokarm? – ręka w górę! No właśnie – a żyjemy i w większości przypadków mamy się całkiem dobrze. Dobra jakość oraz rozsądna ilość – to podstawa. Ależ to skomplikowane; ile zachodu – już słyszę. Otóż nie – to tylko kwestia organizacji, a korzyści zdrowotne i finansowe są nie do przecenienia. Odwiedziny w gabinecie weterynaryjnym raz w roku – przy okazji szczepienia. Odpukać!

A jakie znaczenie ma jakość pożywienia? Ogromne – jeśli pies dostaje przewidzianą porcję, a jeszcze jest głodny, czy też w kiepskiej formie, to znaczy, że karma nie zaspokaja w pełni potrzeb jego organizmu. No to jeszcze dosypiemy! Producent zaleca pół miarki, ale co będę psu żałować. I toczy się takie skrzywdzone biedactwo; brzuch rozniesiony - jak kłoda, kilogramów przybywa… a organizm i tak jest głodny jakichś składników.

Przyznaję: mam dylemat co do Miszy, bo jest wręcz zafiksowany na jedzeniu; ustawicznie sobie zadaję pytanie: czy odpowiada za to kastracja (zgubny wpływ zaburzonej gospodarki hormonalnej na ośrodek głodu i sytości w mózgu?), czy sposób pracy z psem – smakołyki; czy jedno i drugie, a może synergia… Nigdy nie będę mieć pewności, lecz skłaniam się ku tej drugiej przyczynie. Analizując cokolwiek nie można wyłuskiwać jednego elementu - trzeba brać pod uwagę wszelkie powiązania. Uwzględniam więc i to, że psisko przeszło ogromne psychiczne przeobrażenie. Automatyczne wykonywanie komend to nic w porównaniu z wieloma procesami myślowymi, jakie obudziły się w jego umyśle. Misza przejrzał swoich ludzi na wylot – wie, jakie nasze zachowania mają związek z nim i ustawicznie próbuje nami manipulować w celu osiągnięcia korzyści. To właśnie uważam za podstawową przyczynę jego „okołojedzeniowych” zabiegów. Jednakże widzę, że stanowią one siłę napędową – temu psu chce się żyć i działać! I oby jak najdłużej.

A łakomstwo i nieumiarkowanie w jedzeniu, to przede wszystkim kwestia złych nawyków, zupełnie odrębny problem – któż z nas go nie zna; należy jednak rozróżniać między faktycznym głodem – fizjologicznym (kiedy to trzeba uzupełnić obniżony poziom składników odżywczych), a łakomstwem właśnie.

Jamniczka stała się zapamiętałym łakomczuchem dosłownie z dnia na dzień – w dniu, w którym przestała być „jedynaczką”. Miała wówczas 5 lat; wcześniej zdarzało się, że nie dojadała, oczywiście jednak była nałogowym żebrakiem (a została wykastrowana - z powodu choroby – dopiero w wieku 15 lat! ). Gdy siostra dobermanka przekroczyła próg domu, jamniczka wpadła w szał (obrony wszystkiego, co się dało), którego szczytem był moment pierwszego karmienia; wchłonęła w okamgnieniu swoją porcję i popędziła do miski dobermanki. Ledwo się połapałam w sytuacji – już połowy (!) porcji nie było. Gdyby nie stały nadzór nad ilością i jakością posiłków (również nietolerowanie żebractwa), dziewczyny nie mieściłyby się w drzwi. Czy to czasem nie jest tak, że stereotypy są przyjmowane za pewnik i „trzeba” im zadośćuczynić; stanowią tym samym usprawiedliwienie dla poniechania starań ze strony człowieka…

 

Zachowanie i kondycja psychiczna – w przypadku Miszy trudno tu mówić o pogorszeniu po kastracji, jeżeli przed nią zachowywał się tragicznie. Skoro teraz wykazuje się bystrością, żywotnością, opanował różne sztuczki, wypracował własne; jest chętny do każdego działania – byle tylko być nagradzanym – znaczyłoby to, że zabieg nie wpłynął negatywnie na jego psychikę i osobowość. Ani na samopoczucie - co też nie dawało mi spokoju; nie zauważyłam – a byłam na to wyczulona, żeby pies był choć przez krótki czas osowiały czy cierpiący po zagojeniu się rany.

 

 

2   J. Sztaudynger, Piórka dla dzieci, Kraków 2004, ISBN 83-7437-036-X, fraszka: Łabędź.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz